Nowości płytowe – jesień 2024, cz. 1

18.01.2025

min czytania

Udostępnij

Czy chcemy tego, czy nie, nadeszła jesień. Z jednej strony to kiepsko; z drugiej – mamy więcej czasu na słuchanie. Dzisiejsze propozycje to same nowości z 2024 roku. Wspominamy również o dwóch ciekawych reedycjach.

 

Blues i okolice

 

John Clifton – Too Much To Pay

Amerykanin John Clifton najwyraźniej polubił Polskę i naszych bluesmanów, bowiem właśnie tu i właśnie w ich towarzystwie postanowił nagrać swoją kolejną płytę. Wśród muzyków pojawiają się: Bartek Szopiński (pianino i Hammond), Miłosz Szulkowski (perkusja), Piotr Bieńkiewicz (gitara) i Janusz Brzeziński (gitara basowa). Główny bohater odpowiada za wokal, harmonijkę i gitarę akustyczną. Clifton zdecydował się nagrywać w studiu Źle i Tanio, przy czym warto od razu zaznaczyć, że jest to nazwa myląca. „Too Much To Pay” brzmi bardzo dobrze i naturalnie, zarówno na poziomie frazy, jak i tzw. roomów. Wrażenie bandu grającego w jednym pomieszczeniu zostało zachowane. Poza tym nasi muzycy naprawdę umieją. W warstwie artystycznej nie spodziewajcie się czegoś ponad to… czego się spodziewacie. To sprawdzona i bezpieczna formuła, plasująca się gdzieś pomiędzy tradycyjnym amerykańskim bluesem z elementami rock’n’rolla a zbiorem przyjemnych dla ucha motywów, które brzmią jak standardy sprzed lat i spokojnie mogłyby trafić na ścieżkę dźwiękową sentymentalnego filmu. Przewaga Cliftona nad innymi współczesnymi bluesmanami polega przede wszystkim na tym, że nie boi się melodii. Nie ucieka przed nimi w dziwne harmonie ani nie próbuje się schować za panoramą zniekształceń. Doskonale wie, że nie da się zamienić gorzkiej musztardy w słodki keczup, więc trzyma się pewnie swojej prostej konwencji. Szczerze? Myślałem, że będzie to klasyczna „płyta dla taty”, a tymczasem na pewno będę do niej wracał.

 

Blues Happens – W sercu blues

W czasach, w których płyty nie są nagrywane, lecz bardziej składane, propozycja Blues Happens stanowi przyjemny odpoczynek od przeprodukowanego zgiełku. Ale czy jest to ten sam poziom, co wyżej opisany album Johna Cliftona? Nie do końca. Blues Happens potraktowali materię o wiele mniej serio, trzymając się bardziej formuły swobodnego jam session niż poważnej, zwartej płyty. Nie oznacza to, że brakuje tu zamkniętych kompozycji. Mowa raczej o brzmieniu, aranżacji i miksie. Dla wielu osób będzie to zaleta, dlatego nic więcej nie mówię. Propozycja jest kierowana raczej do fanów polskiego bluesa niż szerokiego grona odbiorców. Punkt wyjścia wyznacza Zbigniew „Maniek” Skała, odpowiedzialny za większość kompozycji i tekstów oraz za główny wokal i harmonijkę ustną. Towarzyszą mu Tomasz Boguś (perkusja), Rafał „Fus” Woźniak (gitara, wokal), Michał Dolata (gitara, wokal) oraz Włodek Pawłowski (gitara basowa). Jedyną wątpliwość budzi warstwa liryczna. Same teksty są w porządku, tyle że – w moim subiektywnym odczuciu – język polski średnio pasuje do bluesa. Oczywiście niektórym muzykom czasem udaje się uzyskać bluesową naturalność i płynność. Ale słuchając współczesnych polskich piosenek w tym gatunku, odnoszę wrażenie, jakbym słuchał kabaretu pokroju OT.TO z lat 90. ubiegłego wieku. Owszem, weseli panowie umieli grać i bardzo zgrabnie komponowali, ale wiadomo, że ich zdystansowanych tekstów nie dało się brać całkiem na serio. Wówczas było brudno, brzydko i smutno, więc trzeba było to czymś przełamać. Dziś mamy inne czasy i studencko-luźna formuła dawno się wyczerpała. A, niestety, blues ubierany w polskojęzyczną lirykę stąpa pomiędzy szczerą do krwi prawdą a banałem rodem z klubu seniora. Co przeważa w twórczości Blues Happens? Po pierwsze, to kwestia gustu. Po drugie… oceńcie sami.

 

Prog, rock, metal i okolice

Inadion – A Perfect Timing Of Imperfect Times

Inadion to jednoosobowy projekt Grzegorza Rudego, grającego na prawie wszystkich instrumentach. Do niektórych utworów zaprosił znaną z Desdemony wokalistkę Agatę Pawłowicz, a w programowaniu perkusji pomagał mu niejaki Matteo. „A Perfect Timing Of Imperfect Times” to szalona jazda dla fanów technicznego prog metalu. Zaskakująco dobrze zrobionego, klarownego, uporządkowanego, a przy tym zagranego z sercem. Przy tego rodzaju projektach spotykam się czasem ze stwierdzeniem, że „jak na jednego muzyka – brzmi to całkiem nieźle”. Podobne opinie są według mnie pozbawione sensu. Owszem, piątka zdolnych grajków potrafi wywalczyć więcej niż pojedynczy muzyk, ale najpierw trzeba ich zgromadzić, a później utrzymać w projekcie. A to zadanie trudniejsze od założenia dobrze prosperującej firmy. W mojej opinii lepszy od zespołu nierównych talentów jest jeden świadomy twórca, który panuje nad wszystkim. W przypadku tego wydawnictwa pojawia się wrażenie wypracowanej kontroli, tworzącej grunt dla wielu dobrych pomysłów. Czy jednak ta płyta to tylko sprawne technicznie łojenie? Na szczęście nie. Niekiedy Rudy idzie w trashmetalowy spontan, kiedy indziej – liryczne przestrzenne fragmenty, które sprawiają, że całość oddycha. Mimo że to zupełnie nie moja muzyka, doceniam pomysł i profesjonalizm. Czekam też na kolejne wydawnictwa. Wszak „A Perfect Timing Of Imperfect Times” to dopiero pierwsza płyta pod szyldem Inadion.

Ironbound – Serpent’s Kiss

„Serpent’s Kiss” zostało nagrane przez bezwzględnie oddanych fanów klasycznego heavy metalu. Niemal wszystkie drogi prowadzą do Iron Maiden. Śmiało można rzec, że album stanowi coś na kształt nieoficjalnego hołdu dla twórczości legendarnej grupy, mimo że przecież zawiera autorskie propozycje premierowe, a nie covery. Trzeba jednak zaznaczyć, że mamy tu do czynienia z ciekawą syntezą brzmienia i gry z początków twórczości brytyjskiego bandu, ale z wokalem przypominającym wcielenie z Blaze’em Bayleyem. Nie jest jednak tak, że Ironbound nie mają pomysłu na siebie i dlatego kopiują czyjś styl. Oni naprawdę kochają klasyczny metal, traktując go jako punkt wyjścia i podstawowy język komunikacji. A że połączenie tych elementów wskazuje na konkretne wpływy, to inna sprawa. Odrębny temat stanowi fakt, że gatunek wynaleziony w Wielkiej Brytanii prawie pięćdziesiąt lat temu wyżłobił w gruncie tak głębokie koleiny, że trudno jest się z nich wyrwać komuś, kto zdecydował się wejść w tę estetykę. Gitary mają jechać szybko i mieszać się ze sobą w harmoniach. Wokale mają być wzniosłe i dramatyczne. Sekcja ma nie brać jeńców, a teksty i estetyka muszą działać na wyobraźnię. Ironbound realizuje te założenia od początku do końca; zadbał nawet o okładkę z tajemniczym bohaterem nie z tego świata. To propozycja dla fanów klasycznego metalu, w szczególności krążków Iron Maiden, którym one same nie wystarczają. Od strony wykonawczej jest to światowy poziom. Artystyczna wtórność to sprawa drugorzędna i przez niektórych może być odczytana jako parodia albo vaporwave w wersji metalowej.

Bazyliszek – Bomby

Raz na jakiś czas kultura popularna wykonuje zwrot i nawiązuje do bliższej lub dalszej przeszłości. Czasem odbywa się to globalnie, innym razem lokalnie. Obecnie żyjemy w epoce nawiązań do różnych momentów w dziejach. Bazyliszek odwołuje się do lat 90. XX wieku, kiedy to prym wiodły takie ekipy, jak Illusion, Houk, Sweet Noise czy Kobong; ta ostatnia może nie zrobiła wielkiej kariery, ale była ceniona w środowisku. Bazyliszek proponuje formułę, w której skojarzenia z tamtymi czasami łączą się z wycieczkami w kierunku prog metalu. Trzeba przyznać, że zespół umie grać. Sprawność instrumentalna to najmocniejszy atut albumu. Wysublimowane solówki, przełamania rytmów i bombardujące bębny dają wyraźny sygnał, że nie mamy do czynienia z czystą wtórnością. Należy się nastawić na granie zdecydowane i konkretne. Podobnie jest z tekstami. Różnica sprowadza się do potencjalnej siły oddziaływania. O ile 30 lat temu mocny, antykonformistyczny przekaz trafiał do uwrażliwionej generacji X, o tyle dzisiaj ma szansę zdobyć uznanie w znacznie bardziej hermetycznej niszy. Oczywiście chciałbym się zawieść na własnej intuicji, ale obawiam się, że tak właśnie będzie. Liryki pokroju: „Miało być pięknie, wszystko na zicher. Nagle coś jebło, potężny wicher” („Nowy ład”) raczej nie trafią do współczesnej młodzieży. Jednak przy takiej muzyce teksty nie są do końca istotne; ważniejsze stają się emocje i przesłanie. Jedyny zarzut dotyczy fragmentów, w których wokalista próbuje rapować. Efekt to kwadratowy flow, rodem sprzed trzech dekad. Nie uznałbym tego za świadome nawiązanie, a raczej brak naturalnego groove’u. W szczycie kariery Kazika można go było wybaczyć, ale dzisiaj brzmi dziwnie. Jeżeli jednak brakuje Wam takich klimatów, płyta „Bomby” będzie idealnym wyborem.

 

Reedycje

Halina Frąckowiak – Geira

Halina Frąckowiak od zawsze według mnie należała do grona największych polskich gwiazd z potencjałem na światową karierę. W moim rodzinnym domu jej albumy „Geira” (1977), „Ogród Luizy” (1981) i „Serca gwiazd” (1983) w wersjach winylowych stały obok płyt Barbary Streisand. Nie potrafię wytłumaczyć inaczej niż zaćmieniem umysłu chwili, kiedy jako nastolatek dostałem te krążki, ale zafascynowany Pink Floyd, King Crimson oraz Emerson, Lake and Palmer szybko je komuś oddałem, razem z klasycznymi wydawnictwami Zdzisławy Sośnickiej i Maryli Rodowicz. Jak mogłem? Sam tego nie rozumiem. Chyba stało się tak dlatego, że w połowie lat 90. niektóre płyty z PRL-u trąciły nieco obciachem. Nawet jeżeli początkowo omawiana artystka działała z muzykami SBB, to jej późniejsze dokonania stanowiły bardziej muzykę dla ciotek oglądających telewizyjny „Koncert życzeń”. Sama Halina Frąckowiak też trochę odpuściła i w pewnym momencie zaniechała nagrywania płyt. Ostatnia przed długą przerwą ukazała się w 1987 roku. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się stało. Może zmęczyła się rynkiem i nieustanną gonitwą? Może uznała, że czas już zakończyć trwającą prawie dwie dekady muzyczną drogę, bo tak wypada? Gdyby wiedziała, jak długo jeszcze będą ciągnąć temat The Rolling Stones… Z pewnością znaczenie miał też wypadek samochodowy w 1990 roku. Artystka została srogo poszkodowana, ale chyba jednak nie na tyle, by na wiele lat powstrzymać się od nagrywania płyt. A może po prostu zrozumiała, że ludzie i tak słuchają przebojów, a nie albumów? Czasu nie cofniemy. Na otarcie łez otrzymujemy dziś niemal fantastycznie opracowaną reedycję albumu „Geira”. Niemal, ponieważ – jak zaznaczałem przy reedycjach Niemena – nie wypada wydawać wznowień tego kalibru w pudełku „jewel case”. Na szczęście poza tym wszystko się zgadza. Zadbano o nowy mastering i odpowiednią oprawę merytoryczną. A co z „Geirą” pod względem artystycznym? To płyta nagrana ze wspomnianymi muzykami SBB, co w tamtych czasach stanowiło nie tylko gwarancję nieprzeciętnie sprawnej gry na instrumentach, ale również klasy samych instrumentów. Innymi słowy: Skrzek, Piotrowski i Antymos mieli oryginalne graty, a nie jakieś radzieckie zabawki. Repertuarowo oscylujemy gdzieś pomiędzy art rockiem, poezją śpiewaną, disco i jazzem. Dziś takich płyt już się nie nagrywa, więc warto sobie przypomnieć, jak to dawniej bywało. Do redakcji trafiła wersja SACD Hybrid. Jako że jest to edycja limitowana, warto się pospieszyć z zakupem.

Maryla Rodowicz – Sing-Sing

Maryli Rodowicz wspominałem w piątej części cyklu „Skarby naszego nieba”. Próbowałem być nawet trochę adwokatem jej sprawy, bo zaczynały mnie męczyć wciąż powtarzające się dowcipy o odmrażaniu artystki przed Sylwestrem. Opisałem wówczas trzy albumy, które uważam za naprawdę wartościowe. „Sing-Sing” pominąłem. O ile lubię ludzi z poczuciem humoru, o tyle uważam, że wtłaczanie żartów do muzyki pozbawia ją magicznego charakteru. I to jest mój jedyny, ale też zasadniczy zarzut pod adresem tej płyty. Jeżeli miałbym wziąć ją na serio, musiałaby być bardziej na serio. Oczywiście nie jest tak, że przez cały czas mamy do czynienia ze śmieszkowaniem. Pierwsza część to największe (wesołe) hity, a druga to już piosenki bardziej wyciszone i refleksyjne. Dziś, po niemal pięćdziesięciu latach od pierwszego wydania, albumu „Sing- -Sing” słucha się zaskakująco dobrze. Spuszczając zasłonę milczenia na nadmierny luz, który zdominował połowę utworów, można się tu doszukać pewnej sprezzatury, godnej takich wykonawców jak choćby Queen. Nie mówię o wokalu, mocy gitar czy zwartej sekcji. Raczej o aranżacjach, lekkości i otwartości na kabaretowy pastisz. Zamiast rocka pani Maryla idzie w… jazz. Paradoksalnie album zawiera największe stężenie elementów związanych z tym gatunkiem ze wszystkich wydawnictw artystki. Jednak nazywanie go pozycją jazzową byłoby nadużyciem. To w większości festiwalowe piosenki, niepozbawione różnych skojarzeń i o różnym natężeniu emocji. Aż szkoda, że nie znalazło się tu więcej takich utworów, jak „Lubię nas”. Tu nie ma miejsca na żarty, za to robi się go sporo na zmysłowy nastrój. Do moich osobistych faworytów zaliczam również „Średni wiek, średni gest”. Mam obecnie bardzo podobne przemyślenia, zatem polecam tę piosenkę wszystkim panom po czterdziestce. Jest nas tu chyba więcej. Głównym atutem albumu pozostają teksty, napisane w większości przez Agnieszkę Osiecką. Miała niezwykłą lekkość w mieszaniu słodkiego z gorzkim i często, pod pretekstem żartu, wplatała w warstwę liryczną głębokie refleksje. Nowa edycja została dobrze opracowana. Oprócz nieszczęsnego jewel case’u jest na szczęście bogata książeczka i solidny nowy mastering. Do redakcji trafiła edycja SACD Hybrid. To wersja limitowana, więc wszyscy zainteresowani zakupem powinni się pospieszyć.

 

 

Michał Dziadosz
Hi-Fi i Muzyka 10/2024

Przeczytaj także

Marcin Wargocki Droga

10.02.2025

Muzyka

Winyl

Marcin Wargocki – Droga

Nowości płytowe – jesień 2024, cz. 2

10.02.2025

Muzyka

Fonografia

Nowości płytowe – jesień 2024, cz. 2

The Cure wracają do studia

01.02.2025

Muzyka

Wydarzenia

The Cure wracają do studia

Ukryte pod „Czarną maską”

23.01.2025

Muzyka

Wydarzenia

Ukryte pod „Czarną maską”

16.01.2025

Muzyka

Wydarzenia

Oasis – powrót na scenę

Rena Rolska

07.01.2025

Muzyka

Sylwetki / monografie

Rena Rolska – role jej życia

David Gilmour Luck and Strange

31.12.2024

Muzyka

Pop-rock

David Gilmour – Luck and Strange

27.12.2024

Muzyka

Pop-rock

Jack White – No Name