
01.10.2022
min czytania
Udostępnij
Album „Hero” ukazał się jesienią 2021, więc to już bardziej zaszłość niż gorąca nowość. Wspaniała okładka w stylu Pink Floyd z miejsca robi wrażenie. Trudno się oprzeć pokusie sprawdzenia, co się kryje w środku. Krążek przynosi frapującą muzykę, w której nie brak melodii ani żądzy poszukiwań. To, jak bardzo Michał Wojtas się stara, by jego zespół brzmiał coraz lepiej, słychać z każdym kolejnym wydawnictwem. Dochodzi do sytuacji, w których sesja jest rozłożona na różne studia nagraniowe, mimo że muzyk dysponuje własnym i to naprawdę niezłym. Historia projektu, który pojawiał się w różnych konfiguracjach i zaliczał przerwy w działalności, obejmuje ponad dwadzieścia lat. Gdzieś po drodze zdarzyła się współpraca z Colinem Bassem z zespołu Camel, muzyka do brytyjskiego spektaklu Jamesa Wiltona „The Storm” oraz występ u boku Nicka Masona z Pink Floyd. Nie są to może fakty powszechnie znane, ale w kręgu osób zainteresowanych art rockiem nazwa Amarok kojarzy się z pierwszą ligą. Na „Hero” słychać, że po wielu latach istnienia Amarok stał się prawdziwym zespołem, a nie solowym projektem Michała, wspieranym przez przyjaciół zaproszonych na sesję. Czy to dobrze? Pod względem organiczności i czadu – bardzo dobrze. Pod względem artystycznym – czas pokaże. Na razie jest naprawdę nieźle, a w przypadku takich utworów, jak „What You Sow” – fantastycznie! To, co tam się dzieje w warstwie wrażliwości i przestrzeni, daje ogromną nadzieję na przyszłość. Jeśli następna płyta będzie w całości tak doskonała, jak ostatnia kompozycja na „Hero”, to chyba będę chciał ją zabrać do grobu. Warto też zwrócić uwagę na teksty. U większości wykonawców pełnią przeważnie rolę służebną. Mało kto przyznaje, że mogą przesądzać o tym, czy zechcemy zostać z daną twórczością na dłużej. Bo przecież muzyka jest niczym ta pierwsza atrakcyjność, która decyduje, czy chcemy kogoś poznać, a właśnie liryka sprawia, że chcemy z tym kimś zostać na długo. W przypadku tekstów Amaroka, pisanych przez Martę Wojtas – żonę Michała i członkinię bandu, mamy do czynienia z głębokimi przemyśleniami i często terapeutycznymi wnioskami. Bez wątpienia warto się w nie wsłuchać.
„Voices” to zagraniczna propozycja w dzisiejszym zestawieniu. W dodatku nowość, bo ukazała się w lutym 2022. To solowy projekt gitarzysty takich zespołów jak RPWL i Blind Ego, czyli witajcie w Niemczech. A w Niemczech, jak to w Niemczech, nic się nie może zmarnować. Nawiązuję do tego, że dostaliśmy do redakcji tekturkę promocyjną z płytą CD w środku, a nie pełnoprawny album. Zaznaczam po raz ostatni: naprawdę będę odsyłał takie reklamówki bez pisania. Jak ktoś ma kontakt z artystą, to niech mu przekaże. Rozumiem, że muzyka jest najważniejsza, ale liczy się wszystko. Naprawdę. Na rynku płytowym zdarzają się jednak różne paradoksy. Są wydawcy, którym szkoda egzemplarzy promocyjnych. Sam mam kontakt z takimi, co mnie żenuje. Dobrze, że muzycy o tym nie wiedzą, bo uciekaliby, gdzie pieprz rośnie. Zdarzają się nawet tacy, którzy chcą od recenzenta zwrot 20 zł za płytę. Tego samego recenzenta, który przedstawia później ich produkt ludziom. Błagam, nie dziadujcie. Jeżeli już decydujecie się na wydawanie płyt, to nie oszczędzajcie, licząc na to, że ktoś nie zauważy. Jeśli nagrywacie, niech Wam się nie wydaje, że mastering przykryje kiepski miks, albo że nie będzie słychać, że wokalista nie wyciąga. Jeżeli coś robicie – róbcie porządnie albo wcale. Wróćmy jednak do „Voices”. Nie mam pojęcia, jak wygląda pełnoprawny album. Mogę jedynie zakładać, jak brzmi, bo chyba dostaliśmy CD z pełną tracklistą. Muzycznie jest to propozycja bardzo dobra, choć raczej dla fanów technicznego prog-rock-metalu. Przeważają utwory popisowe, szybkie i dynamiczne, aczkolwiek nie mamy do czynienia z maltretowaniem gryfu. Została odrobina miejsca na oddech i przestrzeń. Szczególnie w drugiej połowie pojawiają się kompozycje bardziej wielowątkowe i zróżnicowane. Jeżeli jednak lubicie łagodniejsze odmiany gatunku, warto sprawdzić zawartość tej płyty przed zakupem. Zarówno realizacyjnie, jak i wykonawczo to wysoki poziom. Artystycznie jest to jednak zbyt symetryczne i zbyt geometryczne. Przynajmniej przez pierwsze pół albumu. Czy go polecam? Nie wiem, bo go nie widziałem. Czy polecam zawartość? Fanom RPWL i Blind Ego oraz miłośnikom gatunku – jak najbardziej.
Ten album to podwójna zaszłość. Nie dosyć, że się ukazał w 2021 roku, to dodatkowo stanowi reedycję. Co nie zmienia to faktu, że ową zaszłość należy znać. Oryginalna płyta ukazała się w roku 2005 i przeszła wówczas niemal niezauważona. Może prezentowała zbyt wysoki poziom? A może kolejne pokolenie słuchaczy uznało, że muzyka Lizarda to anachronizm, którym nie warto sobie zawracać głowy? Trudno stwierdzić. W muzycznym biznesie spotykamy się z wieloma idiotyzmami. Wbrew wszystkiemu Lizard nigdy nie odpuszczał i zawsze reprezentował niesamowitą jakość. Słychać to wyraźnie na tej reedycji. Do redakcji dotarła ona w aż trzech wersjach: na płycie CD, na winylu i na… kasecie! Wszystkie trzy dostarczają niby tych samych, a jednak innych wrażeń. Dopiero w wersji winylowej widać, z jaką starannością lider zespołu – Damian Bydliński – podchodzi nie tylko do muzyki, ale również do oprawy graficznej. Już w mniejszych formatach jest miło, ale duży robi prawdziwe „wow”. Ponadto wersja czarnokrążkowa została rozszerzona do podwójnego albumu. „Przygotowując się do reedycji, zastanawialiśmy się, czy i jak mocno ingerować w oryginalny materiał. Postanowiłem jednak, że nie będziemy niczego dogrywać, a remiks będzie kosmetyczny i znacznie mniej radykalny niż w przypadku <Master & M>. Nowością są za to bonusy z naszego jubileuszowego koncertu z okazji 25-lecia zespołu oraz szata graficzna, która przenosi to wydawnictwo na nowy poziom” – podsumowuje Damian Bydliński. Album zawiera wielowątkowy, naturalny rock progresywny, nawiązujący brzmieniami i strukturami do lat 70. XX wieku. Więcej znajdziemy tu wpływów starego Camela, King Crimson czy Jethro Tull niż Pink Floyd czy Marillion. To sprawia, że twórczość Lizarda zawiesza się w czasie. W roku 2022 płyty słucha się tak, jakby została nagrana wczoraj. Lizard obchodzi trzydziestolecie. Trudno powiedzieć, czy powinniśmy je świętować teraz, czy rok temu; pandemia pokrzyżowała wiele planów. Tak czy inaczej, zapowiadam większy materiał o tym niesłuszne niedocenianym zespole.
„Zenith” to zaszłość. Ukazał się w 2020 roku, ale jako że jeszcze o nim nie pisaliśmy, teraz to naprawiamy. Maciej Meller w dawnych czasach był gitarzystą zespołu Quidam. To jeden z najważniejszych projektów, przecierających szlaki drugiej fali rocka progresywnego, która nad Wisłę dotarła w latach 90. XX wieku. W czasie, gdy triumfy odnosiły takie zespoły, jak Collage, Annalist, Lizard czy Abraxas, Quidam przechodził przeobrażenia. Ostatecznie nie dotrwał do naszych czasów, ale tworzący go znakomici muzycy po prostu musieli stanowić zalążek pod przyszłe wcielenia. Inaczej się nie dało! I tak wokalista Bartosz Kossowicz śpiewa w dzisiejszym Collage, a Maciej Meller gra w Riverside. Ale nie tylko, bo tworzy również projekt solowy. W środowisku o płycie mówi się, przywołując jej tytuł (słyszałeś już „Zenith?”), tak jakby przedsięwzięcie traktowano jak pełnoprawny zespół. A może to po prostu atrakcyjna nazwa, na którą nikt wcześniej nie wpadł? Tymczasem mamy do dyspozycji przepięknie wydaną płytę o walorach kolekcjonerskich. Twarda okładka, bogata książeczka z pięknymi fotografiami – Maciej Meller wiedział, co robi. Tytuł nawiązuje podobno do wieku mężczyzny, kiedy wszystkie jego marzenia, plany i zamiary powinny się znajdować w zenicie spełnień. Takiego „zenitu” życzyłbym każdemu artyście. Ciężko wypracowanego, długo wyczekiwanego, ale w dobrym stylu. Realizacyjnie też wszystko się zgadza. Starannie nagrana i świetnie brzmiąca muzyka, nieprzeładowana aranżacyjnie, mimo że momentami nie brakuje prawdziwego bogactwa i ognia. Najważniejsze pozostaje wrażenie zespołowości. Maciej Meller nie ściga się ani nie popisuje. To w ogóle nie brzmi jak solowa płyta gitarzysty! To płyta, na której wszystko ze sobą współgra (świetna sekcja rytmiczna), a Krzysztof Borek (na co dzień wokalista Origin of Escape) śpiewa jak u siebie, choć trochę łagodniej. Poza tym, podobnie jak pozostali muzycy, nie stara się wychodzić na pierwszy plan. Aranże uzupełniają fantastycznie opracowane chórki. Otrzymujemy wspaniały amalgamat, osadzony na bardzo nowoczesnych pasmach, z odrobiną klimatu lat siedemdziesiątych.
W przypadku akustycznego wcielenia „Zenithu” śmiało można mówić o nowości. Płyta ukazała się w tym roku. Co jednak najważniejsze i trzeba to podkreślać: pomimo tych samych kompozycji (niemal wszystkich z debiutanckiego albumu) nie mamy do czynienia z prostym przełożeniem ich na świat „bez prądu”. Maciej Meller opracował wszystko od podstaw, podchodząc starannie do każdego dźwięku z osobna. Solidną sekcję rockową zastąpił jazzową, grającą z niezwykłym wyczuciem. Zamiast syntezatorów (których i tak na oryginalnym albumie nie było zbyt dużo) przestrzeń wzbogacają akustyczne pianino, obój, trąbka, saksofon, flet i flugelhorn. Nie ma biedy, serio. Gdyby była, na pewno nie pisałbym tak miło. Pod względem graficznym płyta pozostaje wyraźnie skromniejsza od oryginału. Została wydana najbardziej minimalistycznie, jak tylko się dało, choć nadal ładnie. Kluczem jednak pozostaje muzyka. Dla tych, którzy są zmęczeni tradycyjnym rockiem progresywnym i woleliby usłyszeć nieco bardziej akustyczne, jazzujące frazy, nadal jednak pozostające art rockiem, będzie to idealny wybór.
Jeżeli brzmienia zaproponowane powyżej są dla Was za lekkie, Origin of Escape proponuje konkretne rąbnięcie. Najmocniejsze z całego zestawu, a jednocześnie najbardziej melodyjne. „Shapes” to najświeższa nowość. Ukazała się w marcu 2022, więc z perspektywy art rockowego rynku, na którym produkcje starzeją się powoli, było to dosłownie przed chwilą. „Skąd ja znam ten wokal?” – zastanawiałem się, słuchając „Zenithów” Macieja Mellera oraz omawianego „Shapes”. Na wszystkich śpiewa Krzysztof Borek; tutaj mocniej, ale na szczęście się nie drze, mimo że potrafi operować bardzo dynamicznie i dramatycznie. No więc skąd? Między innymi z Three Wishes, które kilkanaście lat temu próbowało zawojować progresywną scenę. Szkoda, że bez większego efektu. Ale teraz dostajemy debiutancki album Origin of Escape, który ukazał się po bardzo długim czasie mocnego próbowania. Zespół nie składa się z nowicjuszy. Każdy z muzyków odrobił swoją dekadę w niejednej piwnicy i na niejednej scenie. Jak to w takich przypadkach bywa, możemy dostać materiał przeprodukowany i przekombinowany, niekonsekwentny albo bliski doskonałości. Tu wybieram „bramkę numer trzy”. To świetna płyta do dynamicznej jazdy samochodem, choć nowe stawki mandatów mogą od takich pomysłów odwodzić. Spodoba się fanom starej Katatonii czy Deftones. Ale nie ma tu tego przytłaczającego, studencko-dekadenckiego klimatu. Pojawiające się czasem arabeski przywołują na myśl Toola, ale przy wokalu Krzysztofa Borka wrażenie pozostaje raczej na poziomie harmonii. Całość zdobi świetna oprawa graficzna. Idealny balans pomiędzy minimalizmem, eliminującym wszystko, co zbędne, a ogromną starannością i ciekawym efektem artystycznym. Aż szkoda, że dostałem jedynie materiał na CD, bo winyl na pewno wyglądałby powalająco. Zresztą projekt wydaje się tworzony pod kątem płyty analogowej. Elegancja, klimat i świetne prace Kuby Sokólskiego, wkomponowane w ascetyczny booklet. Pasują do muzyki.
Nowość. Nie zaszłość. To najmniej art rockowa, a najbardziej jazz-rockowo-fusionowa propozycja w tym zestawieniu. Dlaczego zatem się tutaj znalazła? Ktoś po prostu mi ją przedstawił jako rockowo-progresywną, a później już było za późno. To tak pół żartem, pół serio, bo przecież pod art rocka można podciągnąć niemal wszystko, co nie jest reggae albo disco. A słuchając Ozric Tentacles albo starego Porcupine Tree, można już totalnie zgłupieć i zgubić granice gatunkowe. Nie przez przypadek przywołałem właśnie te zespoły. Oba cechowały otwartość i odwaga w poszukiwaniach. No właśnie. „Kontaktor” to najodważniejsza ze wszystkich omawianych dziś produkcji. Z jednej strony nieco drażni surowością i przejrzystością, charakterystycznymi dla twórczości przełomu lat 70. i 80. XX wieku; z drugiej – wciąga i nie pozwala się oderwać od początku do końca. Z pewnością można by ją dopracować pod względem barw, ale to tylko moje odczucie. Być może taki był zamysł muzyków. Dodajmy, że muzyków doświadczonych i ogranych w wielu składach. Na szczęście, surowiznę przełamują przestrzenne brzmienia dzwonków i padów charakterystycznych dla produkcji Pata Metheny’ego sprzed czterech dekad albo Allana Holdswortha z lat dziewięćdziesiątych. Trudno też odróżnić, czy gra syntezator, czy syntezator gitarowy, ale to tylko delikatne odniesienie. Formuła, jaką próbuje wypracować White Molya, jest bowiem mocno autorska. Praktycznie brak tutaj wokalu, choć w książeczce wymieniono Zuzannę Błaszczyk. Bardziej jednak mamy do czynienia z rytmicznymi melorecytacjami niż klasycznymi partiami, opartymi na melodiach. Szkoda, że na świecie jest tak dużo kiepskiej muzyki, bo ta dobra rzadko ma szansę się przebić przez hałas i szum informacyjny.
Michał Dziadosz
Hi-Fi i Muzyka 05/2022
Przeczytaj także