
19.04.2017
min czytania
Udostępnij
Pozwólmy, żeby nasza składanka zaczynała się przystępnie. Nie od razu onirycznie, zmysłowo i głęboko. Zero 7 to ciekawy projekt. Pod koniec lat 90. XX wieku angielscy producenci pozazdrościli Francuzom z Air i pokazali, że też mogą tworzyć ciepły, przestrzenny „easy listening”, który będzie słuchany chętnie, zarówno w klubach, jak i windach. Jak by nie szydzić – zarówno Air, jak i Zero 7 to twory epokowe, które na zawsze zapiszą się w muzycznych annałach i będą nam przypominać przełom tysiącleci. „Destiny” to motoryczna i seksowna piosenka o tęsknocie, ale i wierze w rychłe, szczęśliwe spotkanie. Jest to bez wątpienia muzyka producencka, ale wieloplanowość i barwność wynagradza ewentualne wrażenie stechnicyzowania dźwięków. Warto zwrócić uwagę na wokalistki. Ta robiąca chórki to Sophie Baker. Ta wiodąca to słynna dziś Sia Furler (występująca jako Sia). Właśnie w projekcie Zero 7 stawiała pierwsze kroki. To było piętnaście lat temu. Ci, którzy słuchali wówczas opisywanego projektu, mogą się chwalić, że słuchali Sii, nim stała się modna. Większego hipsterstwa już chyba nie można sobie wyobrazić.
Jeżeli mamy młodszą partnerkę, to jest szansa, że lubi Alicię Keys. Nie ma się czego wstydzić, bo to utalentowana wokalistka. A może raczej „zjawisko”, bo przecież nie tylko śpiewa, ale też gra, komponuje, pisze teksty. Słowem: cała jest muzyką. Działa od niemal dwóch dekad i choć już dawno temu wyrobiła sobie renomę, nadal ma w sobie wiele świeżości i energetycznych pomysłów. Już za swój debiut fonograficzny – „Songs in A Minor” – skosiła mnóstwo nagród, w tym pięć Grammy. Kiedy zaczynała karierę, była objawieniem i „nową nadzieją”. Dziś jest wielką artystką i jeśli dobrze pociągnie temat – ma szansę zostać zapamiętana jako Roberta Flack naszych czasów. Nadal chętnie słuchają jej młodzi ludzie – choć głównie ci myślący i słyszący. Klimatycznych, nadających się na randkę utworów Alicii Keys jest mnóstwo. Jednak na naszej składance powinien się znaleźć mniej oczywisty i mniej znany (choć singlowy) „Un-thinkable”. Kompozycja jest gęsta, choć czytelna, rytmicznie zdecydowana i należąca bardziej do temp średnich niż balladowych. Mimo że tekst opowiada raczej o miłości młodzieńczej, na płaszczyźnie znaczeniowej i skojarzeniowej ukazuje dojrzałą refleksję. Patrząc na strukturę naszej składanki, robi się zdecydowanie bardziej wieczorowo, choć nadal mamy do czynienia z kompozycją bardziej popową niż jakąkolwiek inną. Zatem przejście pomiędzy propozycją Zero 7 a tą z repertuaru Alicii Keys będzie łagodne. Życzylibyśmy sobie jednak, by cały pop prezentował taki poziom!
Historia tej damy i wydanej w 1986 roku płyty „Rapture”, z której pochodzi wybrany utwór, jest niezwykła. To dowód na najprawdziwszą „female power”. Anita Baker debiutowała kilka lat wcześniej, kompletnie bez echa. Jej pierwszy, wydany w roku 1983 album – „The Songstress” – nie tylko nie odniósł sukcesu, ale wręcz został niemal całkowicie zignorowany, zarówno przez branżę, jak i słuchaczy. 138. lokata na liście „Billboardu” w tamtych czasach świadczyła o porażce. Szczególnie, jeśli się weźmie pod uwagę budżet, kaliber wytwórni oraz chłonność ówczesnego rynku. Szykując się do wydania drugiej płyty, Anita Baker postawiła wszystko na jedną kartę. Zaprosiła do współpracy znakomitych muzyków. Dobrała kompozycje tak doskonałe, że nie powstydziliby się ich najwięksi protoplaści soulu. I… pozamiatała. Wbrew niedowiarkom i złośliwcom, zgarnęła dwie nagrody Grammy, a kilka piosenek z tego albumu stacje radiowe chętnie grają do dziś. Można uznać, że krążek jest jedną wielką zmysłowością i świetną propozycją na randkę, ale gdyby wybrać jeden, najbardziej stonowany i zmysłowy utwór, powinien to być „Been so Long”. Tempo średnie, melodia nieoczywista, sekcja rytmiczna pulsująco-skradająca się, mistrzowsko poprowadzony wokal. W pewnym momencie band się rozpędza, a wokalistka przechodzi do popisowego, acz subtelnego scatu. To wyjątkowa osobliwość, bo Anita Baker nigdy nie należała do tych, co się popisują. Choć jak czasem ryknęła, to wszyscy klękali. Tekst opowiada o spotkaniu po bardzo długim rozstaniu. Oczywiście, wszystko jest względne. Czasem bowiem ledwie tydzień może się wydać wiecznością.
Ta paskudnie słodka piosenka autorstwa Burta Bacharacha i Hala Davida, wykonywana przez wielu, ale najbardziej znana z wersji The Carpenters, byłaby nie do słuchania, gdyby nie Isaac Hayes. Dla jednych postać wielkiego (dosłownie i w przenośni) wokalisty jest oczywista; dla innych – nieznana. Do niezorientowanych: Isaac Hayes to taki poważniejszy odpowiednik Barry’ego White’a. O ile bowiem przywołany tutaj wykonawca hitów „Never, never gonna give you up” czy „Just the way you are” jest często brany w nawias i traktowany jako nieco slapstickowy symbol uwodzenia, o tyle Isaac Hayes jest jak najbardziej serio. Jego głos spokojnie można zabrać na randkę i nikt nas nie wyśmieje za oczywiste środki zmiękczania nastroju. Prócz własnych kompozycji, nieżyjący już, niestety, artysta, miał w repertuarze wiele standardów. Jednym z nich był właśnie „(They long to be) Close to you”. Z tej słodkiej narracji beznadziejnie zakochanego podmiotu lirycznego, który stawia się z góry na przegranej pozycji, uczynił coś zgoła przeciwnego. W interpretacji Hayesa wyznający uczucie doskonale zna swoją wartość. Nie musi o nic prosić. Ogólnie jest twardzielem i tylko wyznawana miłość stanowi o jego słabości. Kompozycja cudnie się snuje wśród powolnego, soulowego groove’u. Żeńskie chórki rozjaśniają przestrzeń dookoła ciemnego jak noc w Harlemie głosu głównego bohatera. Jak to zwykle u Hayesa bywa – nie brakuje brudnego, żywego fortepianu, pianina elektrycznego, sekcji smyczkowej, dętej i ogólnego bogactwa aranżacji. A wszystko to skąpane w beztrosko upalonej frazie, tłustych bębnach, przeuroczych perkusjonaliach i erotycznej magmie dodatkowych dźwięków, które znalazły się tutaj niby przypadkowo, a jednak bez nich muzyka nie byłaby już tak organiczna.
Kolejny utwór, który jako cover wędrował niczym puchar przechodni. Śpiewali go m.in. Diana Ross z Marvinem Gayem, Rod Steward, duet Hall&Oats, a nawet wielki David Hasselhoff. Jedynie Zenon Martyniuk nie wziął go na warsztat, ale to chyba kwestia czasu. W większości przypadków aranżacja zachowała charakter oryginału. Skoro więc wszyscy uznani wykonawcy szanują źródło, słuchacze również powinni je znać. „You are everything” jest przyjemną balladą w najniższych pułapach andante. Około 80 bpm, ale przecież niektórzy mają źle wyregulowane gramofony. Taki żart. Klasyczne instrumentarium zostało uzupełnione o uroczy temat, grany na elektrycznym sitarze produkcji Danelectro – instrumencie często wykorzystywanym w tamtych czasach (moda na Daleki Wschód przenosiła się nawet na muzykę soul). Z ciekawostek: utwór, w wersji oryginalnej, pojawił się m.in. na ścieżce dźwiękowej popularnego przed laty serialu „Cudowne lata”. Po przetańczeniu go na szkolnym balu Winnie Cooper i Kevin Arnold znów byli razem. Tekst opowiada o rozdarciu podmiotu lirycznego, który po rozstaniu nie może się pozbierać, bo wszędzie widzi swoją ukochaną. Bardzo mu z tym głupio, bo przez tęsknotę i roztargnienie zaczepia na ulicy jakieś obce laski. Nic jednak nie może poradzić na to, że utracona miłość jest dla niego wszystkim.
Tekst tego utworu opowiada o kryzysie w związku, więc do randki pasuje średnio, ale muzyka jest klimatyczna, a poza tym w słowach kryje się spora dawka męskiej determinacji i nadziei. Istnieje więc szansa na ratunek, o ile adresatka się uspokoi i przestanie być patologicznie histeryczna oraz podejrzliwa. Ta piękna soulowa ballada typowo radiowemu słuchaczowi jest znana bardziej z wykonania Simply Red niż oryginalnego. A przecież (nikogo nie obrażając) wersja Micka Hucknalla ma się do pierwotnej tak, jak Trabant 601 do Porsche 356. Zresztą, na utwór porwali się nie tylko Simply Red. „Kowerowała” go również, ponad trzydzieści lat temu, Patti LaBelle oraz całkiem niedawno – Seal. Każda wersja ma w sobie coś ciekawego, ale to właśnie oryginał jest niczym wielka maszyna dekapitująca emocjonalny chłód. Ten utwór to dowód, że można być gorącym jak najgorętszy wulkan romantykiem, nie tracąc przy tym nic ze swej męskości. Nadaje się do tańca klasycznego, jak i tego w pozycji horyzontalnej. Tylko nie należy się specjalnie wsłuchiwać w tekst.
Kochana, biedna Minnie. Zmarła przedwcześnie, ale zostawiła po sobie kilka niezapomnianych kompozycji. Odeszła 12 lipca 1979 roku, po dramatycznych zmaganiach z rakiem piersi. Miała zaledwie 31 lat. Riperton była jedną z najwspanialszych wokalistek lat 70. Szybko stała się gwiazdą, szanowaną w środowisku (nagrywała m.in. ze Stevie Wonderem i Michaelem Jacksonem) i uwielbianą przez fanów. Dysponowała czterooktawowym głosem, którym popisywała się w sposób naturalny i umiarkowany, poruszając się głównie w rejestrach przyjaznego, jasnego sopranu. W swojej zmysłowości była bardzo zwiewna, dlatego jej twórczość można odbierać na kilku płaszczyznach. Z jednej strony, piosenki są tak słodkie, że nadają się do kreskówek; z drugiej, zawierają podwójne dno – dostępne dla tych, którzy są w stanie je wysłyszeć. Tak też jest z „Inside my love”: zmysłowo powtarzana, niemal mantrowa refrenowa fraza: „You can see inside me / Will you come inside me? / Do you wanna ride inside… my love?” działa na wyobraźnię, a przecież, teoretycznie jest jedynie niewinnym zaproszeniem do świata uczuć. Baśniowego, delikatnego, ciepłego. Takiego jak cała twórczość nieodżałowanej Minnie.
Podobnie jak opisywana wcześniej kompozycja, śpiewana przez Harolda Melvina, „Didn’t I blow your mind this time” szerokiej publiczności jest znana z innego wykonania. Tym razem padło na New Kids On the Block. Miło ze strony amerykańskiego boysbandu, że w czasach swej popularności zwracał uwagę na klasykę soulu. Szkoda jedynie, że adaptował ją dość cyrkowo. Ze stonowanego męskiego wyznania zrobił wyliczankę godną placu zabaw. Dlatego warto się pochylić nad pierwotną wersją. To jeden z tych klasyków, które rozwaliły system w słynnym telewizyjnym programie „Soul Train”. Skrajna muzyczna archeologia, bo wydarzyła się tak dawno temu i tak bardzo nie tutaj, że prawie nikt jej nie kojarzy. Quentin Tarantino przypomniał o utworze w swoim znakomitym filmie „Jackie Brown”. Reżyser słynie z onieśmielania kinomanów wyciąganiem na światło dzienne wartościowych artefaktów. Sam utwór to soulowy klasyk. Wbrew pozorom – nie z Motown Records. Z naszej perspektywy geograficznej wydaje się, że cała dobra muzyka murzyńska (nawiązując do klasyka, Radka Sikorskiego) wyszła z Motown. Ale to nieprawda. Kompozycja The Delphonics ujmuje bezpretensjonalnością. Buja i płynie w spokojnym tempie. Może być znakomitym tłem pierwszej randki, mimo że tekst jest raczej podsumowaniem niezbyt skutecznego podrywu. Ale może właśnie dzięki temu te nasze starania okażą się skuteczne? W końcu podobno kobiety cenią uroczych, wycofanych dżentelmenów z dystansem i autoironią. Podświadomość robi swoje.
Czarny kolor skóry zdominował tę składankę. Ktoś jeszcze gotów nazwać nas negrofilami. Dlatego czas na białasa. Wprawdzie z mocno ciemnym głosem, ale mimo wszystko. Kurt Elling to przede wszystkim niesamowity baryton, choć niektórzy go nie cierpią. Nawet wśród pań znajdą się takie, które otwarcie mówią, że nie znoszą tego typu wokalistów. Co by jednak nie mówić, piosenka ma klimat, a tekst, opowiadający o nocy, od zarania dziejów flirtującej z półmrokiem, zaskakuje prostotą i pomysłowością. Każdy choć trochę zorientowany w klasycznym jazzie, od razu zauważy dziwnie znajomą melodykę „Księżycowej serenady”. Przecież to stara kompozycja Glenna Millera! Podobny utwór, na podstawie tych samych motywów, śpiewał przed laty Frank Sinatra. Tyle że z innym tekstem. O co więc chodzi? Kurt Elling zaanektował kompozycję z lat 30. XX wieku, nie zważając na jej najstarsze, bardziej znane adaptacje. Dystynkcja i oddech tego wykonania sprawiają, że wieczór będzie bardzo klimatyczny. A jeśli dysponujecie lokalem gastronomicznym i chcecie podnieść jego prestiż przynajmniej o jedno oczko – koniecznie umilcie gościom czas tą właśnie kompozycją. Natychmiast zrobi się elegancko i nowojorsko. Mimo że Kurt Elling pochodzi z Chicago.
Na deser oczywisty standard jazzowy. Wykonywany przez tylu artystów, że łatwiej byłoby wymienić tych, którzy go nie grali. Występuje w wielu udanych wersjach, co stanowi dowód na to, że trudno go schrzanić. Ale to właśnie wykonanie Johna Coltrane’a i Johnny’ego Hartmana wydaje się najbardziej nobliwe. Powoli snujący się dialog tenorowego saksofonu z barytonowym głosem wprowadza atmosferę romantycznej refleksji i spokoju tak świętego, że prawie religijnego. Zresztą, Coltrane był człowiekiem bardzo uduchowionym. A ci, którzy są na wskroś materialistyczni – bez dwóch zdań również odnajdą w tych dźwiękach coś eterycznego. Oryginalne wykonanie pochodzi z wydanej w 1963 roku płyty, sygnowanej przez Coltrane’a i Hartmana. Jeśli jednak ktoś kompletnie nie zna twórczości wielkiego saksofonisty i nie ma żadnej z jego płyt, a chciałby dostać więcej za mniej i nie odrzucają go składanki – polecamy wydaną w roku 2001 kompilację „Coltrane for Lovers”. Znajduje się na niej ten, ale także wiele innych nastrojowych utworów na randkę.
1. Chet Baker „Moon Love”
Klasyczny utwór instrumentalny w wykonaniu wielkiego trębacza i uroczego wokalisty, robiącego klimat jak mało kto. Zbieżność nazwisk z Anitą Baker przypadkowa.
2. Leonard Cohen „Suzanne”
Nieodżałowany Leonard Cohen niedawno nas opuścił. Właściwie niemal cała jego twórczość nadaje się na randkę. Warto jednak zacząć od czegoś tak oczywistego, że aż zapomnianego.
3. Spandau Ballet „True”
Przystojni panowie ze Spandau Ballet mieli kilka ponadczasowych kompozycji, które uwodzą klimatem, bez względu na epokę. „True” należy do ścisłej czołówki.
4. Vangelis „Come to me”
Jeśli ktoś ma dosyć naturalnych dźwięków, a lubi miękką i przestrzenną elektronikę – powinien sięgnąć po „Voices” Vangelisa. Właściwie niemal cała płyta nadaje się na randkę, ale już taką późniejszą, tzn. bardziej intymną.
5. Silje Nergaard „Everytime we say goodbye”
Kolejny klasyk, tym razem autorstwa Cole’a Portera. Został wykonany w tylu wersjach, że miło by było posłuchać go w jakiejś świeżej odsłonie. Norwegia, wbrew pozorom, ma nie tylko trolle i biegaczki chore na astmę, ale również fascynujące krajobrazy i świetną muzykę.
6. The Dramatics „In the rain”
Bardzo osobliwy pomost pomiędzy przeszłością a… przeszłością. Całość jest bardzo staroświecka. Gitarowe echa przypominają to, co dziesięć lat później robiło The Police. Klimatyczny utwór do tańca-przytulańca i nie tylko.
7. Barbra Streisand i Barry Gibb „Guilty”
Jeden z najdoskonalszych duetów w historii popu. Barry jest tutaj bardzo szarmancki i subtelny. Stanowi męskie tło dla Barbry, której pozwala kręcić wokalne piruety, a ta robi to mistrzowsko, niczym wybitna łyżwiarka figurowa, tyle że głosem.
8. Alicia Keys „Feeling you, feeling me”
Znów Alicia. Tym razem z drugiej płyty. Elektryczne pianino i ten głos. Dalszy komentarz zbędny.
9. Diana Krall „You call it madness”
Niezbyt wesoły tekst, ale klimat utworu topi wszelkie lody. Sekcja rytmiczna skrada się niczym nocny szpieg, a fortepian dostojnie tworzy podkład pod niesamowity wokal.
10. Chris Rea „Josephine”
Większość normalnych ludzi jest już zmęczona tym utworem, bo radia katują go tak niemiłosiernie, że nawet jeśli ktoś nie słucha radia, to natyka się na „Józefinę” wszędzie. Ale jeśli chcemy, by partnerka poczuła się dobrze z czymś, co już zna – warto sięgnąć do Chrisa.
Michał Dziadosz
Hi-Fi i Muzyka 01/2017
Przeczytaj także