
16.09.2023
min czytania
Udostępnij
W cyklu artykułów o artystach jednego przeboju sporo uwagi poświęciliśmy końcówce lat 60. XX wieku. Jak powiedział klasyk: „Zdarzają się całe dekady, gdy nic się nie dzieje, a potem nadchodzą tygodnie, w trakcie których dzieje się więcej niż przez poprzednie dekady”. Odnoszę wrażenie, że ten moment w historii jest okresem niesamowitej koncentracji wydarzeń i wielu niezwykłych przemian, których skutki odczuwamy do dziś. Bo przecież często się zdarza, że wielkie przewroty i przeobrażenia znajdują trwałe odzwierciedlenie w kulturze. „Angel Of The Morning” to wspaniała wizytówka rewolucji seksualnej i idących za nią przemian społecznych. Warto zwrócić uwagę na tekst. Kobiecy podmiot liryczny jest w pełni świadomy sytuacji, w której doszło do intymnego spotkania, ale też tego, że kiedy przychodzi poranek, wszystko się kończy. Nie jest to refleksja wolna od goryczy i smutku, ale tkwi w niej również specyficzna siła otrząśnięcia się i wejścia w nowy dzień z godnością. To bardzo ciekawa perspektywa, szczególnie w dyskursie feminizmu drugiej fali. Warto jednak podkreślić, że mamy tu do czynienia bardziej z ekspozycją uczuć niż czegokolwiek innego. Być może dlatego utwór uwiódł wielu słuchaczy subtelnością i liryzmem. Choć trudno w to uwierzyć, ówczesne dwudziestolatki dziś są już po siedemdziesiątce. Czas płynie, a piękne kompozycje z nami zostają. „Angel Of The Morning” był jedynym hitem Merrilee Rush. Mimo że później chętnie go coverowano, wiele osób właśnie jej wersję uznaje za najlepszą. Utwór brali na warsztat Juice Newton i The Pretenders, a w mniej poważnej wersji przerobił go Shaggy. Na kanwie sukcesu Merrilee Rush otrzymała nominację do nagrody Grammy dla wokalistki roku 1968. Niestety, złotego gramofonu nie zdobyła. Kolejną płytę wydała dziewięć lat później i na tym jej muzyczna działalność się zakończyła.
Wielu osobom się wydaje, że to jakiś zabłąkany utwór The Doors. Wprawdzie głos Arthura Browna zdecydowanie różni się od wokalu Jima Morrisona, ale klimat kompozycji przypomina twórczość legendarnej grupy. Podstawą i ozdobą piosenki nie jest jednak śpiew, a wirtuozerskie organy i to właśnie one przywołują wspomniane skojarzenia. W pewnym sensie zastępują przesterowane gitary, wspierane przez groźnie grzmiące dęciaki. Z późniejszego punktu widzenia mogło się to wydawać trochę przestarzałe, ale wiele osób w tamtym czasie dało się uwieść tej estetyce. Końcówkę lat sześćdziesiątych cechowało wiele specyficznych zjawisk. Jednym z nich była katastroficzna fascynacja okultyzmem. Nawet jeżeli artyści posługujący się kojarzoną z nią paletą barw robili to niekoniecznie prosto z serca, to doskonale wiedzieli, że klimat niesamowitości na pewno się sprzeda. Tak też się stało w tym przypadku, nie tylko na płaszczyźnie tekstowo-muzycznej. Warto bowiem zwrócić uwagę na wygląd Arthura Browna. Myśleliście, że Alice Cooper, Kiss, King Diamond czy nawet Peter Gabriel iGeorge Clinton byli pierwszymi, którzy nakładali demoniczne lub kosmiczne makijaże przed wyjściem na scenę? Otóż ten trend zapoczątkował właśnie Arthur Brown. Co ciekawe, urodzony w 1942 roku wykonawca jeszcze niedawno pozostawał aktywny. W roku 2000 reaktywował zespół „The Crazy World Of Arthur Brown”. Wcześniej działał w grupie Kingdom Come oraz współpracował m.in. z Alan Parsons Project. Jego dyskografia nie jest jednak zbyt obszerna. Wprawdzie działał, wchodził w kooperacje i nagrywał, ale jak na pół wieku aktywności wyszło to raczej skromnie. Imponująco nie przedstawia się również liczba hitów; tym najbardziej znanym jest właśnie „Fire” z 1968 roku. Nie zmienia to faktu, że Arthur Brown stał się postacią znaną i szanowaną nie tylko wśród muzyków. Być może przez wzgląd na pionierskość poczynań. Pod koniec lat sześćdziesiątych naprawdę wyróżniał się teatralnym wizerunkiem i mocnym brzmieniem.
Ten zespół to odrębny przypadek. Powstał w roku 1960 jako „The Jazz Crusaders” i początkowo raczej nie rościł sobie pretensji do obecności na listach przebojów. Grał spokojnie, konsekwentnie rozwijając warsztat, zdobywając publiczność i ta muzyczna droga trwała w sumie pięćdziesiąt lat (sic!), bo aż do 2010 roku, choć najbardziej wzięty skład działał w okresie 1960-1990. Jednak gdzieś w połowie tego półwiecza, ewoluując w kierunku fusion, soulu i popu, panowie zapragnęli dać o sobie znać szerszej publiczności. Zaprosili więc soulowo-popowo-bluesową wokalistkę Randy Crawford i nagrali z nią porywającą płytę, z której tytułowy utwór zdobył sporą popularność. „Street Life” to wspaniała, energetyczna kompozycja. Wielu słuchaczom jest bardziej znana w wersji śpiewanej przez Randy Crawford w towarzystwie Joe Sample’a, klawiszowca The Crusaders, który gra tu porywające solo. Dlaczego do filmu „Jackie Brown” nie wybrano wersji z 1979 roku? Być może na potrzeby ścieżki dźwiękowej wskazana była krótsza opcja? Przypomnijmy, że oryginał rozwijał się powoli i trwał tyle, co dwa single radiowe z tamtych czasów. A może chodziło o prawa autorskie? Tak czy inaczej, „Street Life” nawet w swoim czasie „nieco” się wyróżniał. Trwał prawie 10 minut i składał się z kilku części: spokojnego intra i rozwinięcia oraz dynamicznego modułu, w którym prym wiedzie wokal. Przypomina to trochę struktury ze złotej ery rocka progresywnego. Ale muzycznie są to czysty jazz, soul, funk i fusion. Utwór został skonstruowany tak, aby większość instrumentalistów miała miejsce na partie solowe. To osobliwość, bo dzisiaj nikt takiego hitu nie zdzierżyłby nawet przez 30 sekund. Co ciekawe, w 1979 roku „Street Life” i tak nie zdobył szczytów list przebojów. Dotarł do 36. pozycji na „Billboard Hot 100” i do piątej na liście w Zjednoczonym Królestwie. Zespół próbował pociągnąć temat płyt z wokalistami i na kolejne albumy zapraszał do współpracy na przykład Joe Cockera czy Billa Whitersa. Niestety, komercyjnego sukcesu największego przeboju nie udało się powtórzyć.
Prawdziwe nazwisko Jennifer Rush to Heidi Stern. Urodziła się w Nowym Jorku, a jej rodzice byli Żydami niemieckiego pochodzenia. Szczerze mówiąc, nie jestem pewien, czy wybór pseudonimu artystycznego był dobrym pomysłem. „Heidi Stern” brzmi mocno, międzynarodowo i charakterystycznie, ale jak kto woli. W roku 1985, co w perspektywie ówczesnej mnogości hitów nie było łatwym zadaniem, panna Rush oczarowała świat swoją balladą. Co ciekawe, w zbliżonym czasie popularne były aż trzy zupełnie różne utwory o tym samym tytule. Przypomnijmy: Frankie Goes To Hollywod (z płyty „Welcome To The Pleasuredome”), Huey And The News (ścieżka dźwiękowa do filmu „Powrót do przyszłości) i właśnie piosenka Jennifer Rush. Widocznie dobrych pomysłów było wówczas tyle, że brakowało tytułów. „The Power Of Love” był wielokrotnie brany na warsztat przez różnych artystów. Technicznie najlepiej wypadła chyba Celine Dion. Pewnie nikt się nad tym specjalnie nie zastanawiał, ale to cholernie trudny utwór. Większość osób postrzega go jako balladkę z lat osiemdziesiątych, którą gra się na weselach. Ale nic z tych rzeczy. Oryginał w wykonaniu Jennifer Rush ma w sobie ogromny urok dziewiczego pionierstwa, którego brak późniejszym wersjom. Jego świeżości nie przyćmiewa nic, nawet chłodny profesjonalizm Celine Dion. Niewykluczone, że magia pierwotnego wykonania jest powiązana z odlotową aranżacją – z jednej strony utopioną w pogłosach, z drugiej – mającą ten sam nerw, co nagrana rok później „Take My Breath Away” zespołu Berlin. Mam na myśli doskonale skonstruowany, napędzający rytm elektronicznej perkusji, która wędruje z basowym pulsem. Bas oczywiście też jest syntezatorowy: krótki, tłusty i seksowny. Wraz z rozwojem napięcia utwór wzbogacają coraz gęstsze struktury orkiestrowych padów, które dodają mu wzniosłości i uroczystego charakteru. Niestety, Jennifer Rush nie powtórzyła tego sukcesu, choć wielokrotnie próbowała. Nagrywała płyty z bardzo udanymi piosenkami, ale żadna komercyjnie nie zbliżyła się do popularności jej międzynarodowego hitu.
Fani się wzburzą. A przepiękna ballada „Carrie” to nie przebój?! A „Rock the Night”? A niemal w całości singlowa płyta „Out of This World”? A album „Prisoners in Paradise”, wypełniony prawie samymi potencjalnymi hitami? Tak, my to wszystko wiemy. Europe jest super. Ale gdy się nad tym wszystkim zastanowić, to popularność „The Final Countdown” w porównaniu z całą resztą singli jest wprost gargantuiczna! To ponadczasowy, światowy hit, który nucą wszyscy, nie wyłączając dzieci. W zachodniej części świata nie ma bez niego imprezy sylwestrowej; w wielu stacjach radiowych bywa grany przynajmniej raz dziennie. Dla fanów muzyki stanowi kwintesencję lat 80. XX wieku, jeden z najjaśniejszych punktów tamtej dekady. Z drugiej strony – złośliwcy widzą w nim wizytówkę „pudel rocka”, w którym bardziej niż muzyka liczyły się tapirowane fryzury. Czas zweryfikował to niesprawiedliwe podejście. Dziś „The Final Countdown” kultowy jest i basta. A Europe? Umieją świetnie grać i do dziś wypełniają sale koncertowe, a nawet stadiony na całym świecie. Po tym, jak na dobre wrócili w roku 2004, regularnie wydawali albumy i jeździli w trasy. Ich ostatnia płyta ukazała się w 2017 roku. Czy więc rzeczywiście są zespołem jednego przeboju? Dla fanów – na pewno nie, dla większości świata – raczej tak.
Bardzo sprawna instrumentalnie kapela, która zasłynęła tylko jednym hitem. Było to w czasach śmiertelnie poważnego grunge’u, więc dla przeciwwagi humor był nie tylko wskazany, ale wręcz pożądany. Spin Doktorom nie chodziło o wygłupy; po prostu stanowili ekipę zdystansowaną, wyluzowaną i sympatyczną. Wyglądali jak typowa flanelowa drużyna z tamtych czasów, ale ich muzyczna inteligencja wykraczała poza groźne riffy, łomot bębnów i darcie ryja. Jako formułę artystyczną wybrali coś pomiędzy lekko przesterowanym rockiem a funkiem. Nie jest to jednak estetyka tożsama chociażby z Red Hot Chili Peppers. U Kalifornijczyków więcej było wystudiowanego szaleństwa. Tutaj mieliśmy do czynienia z chłopakami, którzy po prostą chcą grać, bo umieją i nie potrzebują do tego gołych klat, rapowych wstawek ani występów ze skarpetkami na penisach (przy całym szacunku dla Red Hot Chili Peppers). W roku 1991 Spin Doctors zaproponowali singiel, który odbijał się echem jeszcze przez kolejne dwa lata, a w mediach funkcjonuje do dziś. Szczególnie chętnie po tę lekką, bezpretensjonalną piosenkę sięgają stacje radiowe, nadające stare przeboje. „Two Princess” to przykład sztuki czytelnej dla mas, a jednocześnie docenianej przez zorientowanych odbiorców. Oprócz funkowego groove’u, bluesowych gitar, dynamicznej perkusji i zapadającej w pamięć melodii słychać tu nawet elementy scatu, zgrabnie wplatane przez wokalistę. Dla sprawiedliwości, zespół wylansował w Stanach przebój „Little Miss Can’t Be Wrong”, który jednak w pozostałych częściach świata nie zyskał popularności. Zresztą, porównajcie sobie współczesne wyświetlenia na YouTubie. Największy hit Spin Doctors to 103 miliony, a ten drugi – „zaledwie” dziesięć. Zespół gra do dziś, choć oczywiście bez takiej popularności jak trzydzieści lat temu. Ma jednak swoich fanów i w miarę stabilny skład. Poza tym, że w kwietniu 2022 wywalili basistę Marka White’a za to, że nie chciał się zaszczepić na Covid. Po 33 latach wspólnego grania. Albo w USA funkcjonują bardzo ciężkie restrykcje sanitarne dla artystów, albo Spin Doctors reprezentują ciekawy poziom rozumienia rzeczywistości.
Reklamowali się jako „najgorszy zespół świata”. Było w tym sporo kokieterii, bo grupę tworzyli muzycy doświadczeni i niekiedy znani. Przez Green Jelly przewinęli się: Rootin Bloomquist, C.J. Buscaglia, Danny Carey, Joe Cannizzaro, Gary Helsinger, Caroline Jester, Maynard James Keenan, Jim Laspesa, Tonytv, Marc Levinthal, Rose Mattrey, Keith McCormack, Marcos Mora, Kim O’Donnell, Bernie Peaks, Greg Reynard, Joe Russo, Steven Shenar, Scott Smith, Roy Staley, Bill Tutton czy Bud Redding. Obecnie to jednoosobowy projekt, którym zarządza Bill Manspeaker. Albumowy dorobek Green Jelly trudno uznać za imponujący. Raptem pięć płyt długogrających, w tym ostatnia, wydana w roku 2009. Jednak w 1992 zaliczyli jeden poważny międzynarodowy hit i to pewnie tylko dlatego, że dorobiono do niego charakterystyczny animowany teledysk, który przyciągał odbiorców. Spodobał się nawet dzieciom – w Polsce (i zapewne nie tylko) stanowił coś na kształt lekcji języka angielskiego, nieco innej od tego, do czego się przyzwyczailiśmy, oglądając „Ulicę Sezamkową”. Motyw tekstowy jest oparty na starej bajce, w której jedna świnka zbudowała byle jaki domek i zły wilk wbił się do niej bez problemu. Druga zbudowała nieco mocniejszy i wilk włamał się z pewnymi oporami, trzecia zaś wykonała solidną budowlę i nie miała problemu. W interpretacji Green Jelly przygody świnek i wilka przebiegają jednak zupełnie inaczej. Jak? Sprawdźcie sami. Pod względem muzycznym utwór można zdefiniować jako pastisz Beastie Boys i Faith No More, czyli ostre gitarowe riffy ze zmienną dynamiką, a do tego – coś na kształt rapu. Bardziej jednak jest to rytmiczne darcie japy. Zespół trafił w gusta młodych fanów na całym świecie. Szczególnie tych, którzy mieli MTV. Trudno jednak powiedzieć, czy gdyby nie charakterystyczny wideoklip, ktokolwiek zainteresowałby się tą muzyką.
Ten zespół miał w sobie coś wyjątkowego; jeszcze do niedawna nagrywał naprawdę ciekawe płyty. Tak się jednak złożyło, że prawdziwy światowy hit, emitowany przez stacje radiowe do dziś, skomponował tylko jeden. Debiutancki album „August And Everything After” stanowił zbiór stylowych, inteligentnych kompozycji, będących wypadkową rocka, country (w najlepszym znaczeniu) i piosenki poetyckiej. Błyskotliwe teksty i klimatyczna muzyka sprawiły, że zespół zdobył fanów na całym świecie. Jednak to właśnie singiel „Mr Jones” stanowił siłę napędową jego popularności. Sukces nie przyszedł od razu. Utwór stał się znany dopiero w roku 1994, ale zapewnił zespołowi sławę, która umożliwiła realizację kolejnych albumów. Choć w długich interwałach, ukazywały się regularnie aż do 2014 roku. Grupa prezentowała unikalny styl. Oprócz omawianego miała jeszcze kilka mniejszych przebojów, jednak żaden nie dorównał popularnością temu największemu. Co ciekawe, mało kto podjął się rozszyfrowania tajemniczej nazwy. Liczenie wron czy kruków ma wymiar symboliczny. W naszej zwyczajowości praktycznie nie występuje, choć pojawiło się na przykład w powieści Marii Rodziewiczówny „Między ustami a brzegiem pucharu” jako liczenie gawronów. Wbrew temu, co można by sądzić z treści utworu, nie oznacza ono chandry, siedzenia w oknie i apatycznego obserwowania ptaków. To taki zabobonny rytuał, związany z oczekiwaniem, podobny do obrywania liści akacji, choć bardziej złożony. I tak, jeden gawron (albo kruk lub wrona) oznacza nieprzyjemną, często katastrofalną zmianę. Dwa – radość i zmianę na lepsze, trzy – wesele i narodziny dziewczynki, cztery – narodziny chłopca i nowy początek, pięć – pieniądze oraz powodzenie w biznesie itd. To tak w ramach ciekawostek, o których nie przeczytacie gdzie indziej. Rodowód nazwy zespołu jest tajemniczy i niesamowity. Nawet jeśli w rzeczywistości był dziełem przypadku, to i tak podkreśla niezwykłą atmosferę, jaką grupa wytwarzała wokół siebie.
Michał Dziadosz
Hi-Fi i Muzyka 06/2023
Przeczytaj także