21.05.2024
min czytania
Udostępnij
Płyt z indeksami mam kilkanaście; głównie to klasyka. Mój odtwarzacz jest świetny, ale ich nie czyta. Trzy ostatnie sonaty Beethovena to trzy tracki. Jak chcę się dostać do fugi w As-dur albo do pierwszej jaskółki jazzu w c-moll, pojawia się problem. Można przewijać, można kupić inne wykonanie, ale akurat mam swoje ulubione – wcale nie wzorcowe, za to jest w nim swing. Czyżby jazz urodził się nie tam, gdzie myśleliśmy? Muzykolodzy powiedzą, że Ameryki nie odkryłem, bo jazzem biło serce Gesualda da Venosy. No, może nie biło, bo na ten akurat rytm i puls nie miał jeszcze pomysłu, ale harmonia… faktycznie. Przemiana myślenia linearnego w wertykalne podobno zaszła na grobie rozbuchanego, złoconego baroku. Zastanawiam się, czy rzeczywiście ludziom się tak nagle przestawiło. Przełomy epok postrzegamy jako wyraziste. Historia dochodzi do pewnego momentu. Ludzie kładą się spać, a w nocy robi się „ciach” i budzą się w innej rzeczywistości. Tymczasem Beethoven w IX symfonii musiał w końcu dotrzeć do fugi. Mozart w paranoicznej historii „Czarodziejskiego fletu” zaczął od zabawy tematem, bynajmniej nie literackim. Chopina też wierciło. Później neoklasycy wrócili do fug i pisali je sprawnie, co dowodzi, że nie utracili perspektywy płaszczyzn. Wszyscy patrzyli wstecz i podział historii muzyki na świat polifonii i następny, co się narodził w głowach klasyków wiedeńskich, im nie przeszkadzał. W moim odczuciu podział nastąpił, ale – niestety – zdecydowanie później i w formie buntu, że wszystko dotąd było stare, spróchniałe i nudne. No i zaczęły się kwasy w rodzaju dodekafonii oraz innych wynalazków, które spowodowały, że do programów uczelni dołączyły bzdury robiące z umysłów śmietnik. Nie potępiałbym wszystkiego w czambuł, bo podobno ćwierćtony podobają się psom. Na zasadzie wyjątku powstały także utwory, które przejdą do historii, ale przytłaczającej większości nikt nie chce słuchać. Może tylko audiofile, bo potrafią znaleźć absolut w jednym walnięciu w bęben. I przyznam, że obraz piękna w takim impulsie bardziej do mnie przemawia niż forma, w której nic się nie może powtórzyć. Inżynier Mamoń powiedział, jak to wygląda naprawdę.
W czasach Mozarta muzyka nie dzieliła się na klasykę i rozrywkę. Była tylko rozrywkowa. Sięgając głębiej, Bach jako kantor w Lipsku miał obowiązek napisania kantaty na każdą niedzielę. Ludzie chcieli słuchać muzyki nowej, a stare starzało się szybciej niż dzisiaj. Może dlatego kompozytorzy musieli się bardziej starać?
Dziś po raz setny oglądamy „Aidę”, „Carmen” i „Nabucco”. Wystawia się je raz klasycznie, raz nowocześnie, w workach jutowych i dżinsach. To samo libretto, ta sama partytura raz powiewają rewolucją, raz trącą konserwą. Ileż to było kłótni o szklany stół w „Strasznym dworze” czy o wprowadzenie „Halki” w świat millenialsów. A ja pytam: co to tak naprawdę wnosi? Może ubierzmy pianistę w rowerowy uniform i dodajmy do performansu balet cyklistów, a preludia Chopina zyskają zupełnie nową twarz, przystępniejszą dla wegan? Za przełom w percepcji opery w Polsce uważam moment, w którym w Teatrze Wielkim zamontowano nad sceną wyświetlacz z napisami. Do tej pory ludzie siedzieli jak na tureckim kazaniu i wpatrywali się w estradę niczym sroka w tombak. Arie były oczywiście piękne, ale więcej przekazu niósł japoński teatr pantomimy, bo przynajmniej posługiwał się uniwersalnym językiem. Tymczasem odbiorcy premier za czasów Mozarta, Verdiego i Pucciniego chodzili do muzycznego teatru, jak my dzisiaj do kina. Interesowała ich głównie akcja, intryga, suspens.
Tekst był ważniejszy od nut.
Z tej perspektywy łatwiej zrozumieć, dlaczego przełomowe dzieła nie odniosły wówczas sukcesu, a kompozytorzy po premierze chcieli popełnić samobójstwo. Bo mieli kiepski scenariusz, a właśnie do niego pisali podkład budujący napięcie. My też nie pamiętamy soundtracków kiepskich filmów. Za to muzyka Williamsa do „Gwiezdnych wojen” żyje już własnym życiem, bez obrazu, choć gdyby pierwotnie go nie było, trafiłaby zapewne na śmietnik historii. Nie wiem, czy istnieje coś takiego jak współczesna klasyka. To znaczy wiem – istnieje, ale czy słucha jej ktoś oprócz kompozytorów i ich kolegów? Tak zwanym zjadaczom chleba kojarzy się z czymś, przed czym trzeba uciekać. Prosta ciekawość, co się wydarzy nowego, intrygującego na premierze opery czy symfonii, ustąpiła potrzebie przynależności do grupy, w której wypada bywać. Koniec nastąpił, nie ma co odliczać. I to wcale nie jest zła wiadomość, bo zrobiło się miejsce dla czegoś nowego.
Maciej Stryjecki
Przeczytaj także