25.06.2024
min czytania
Udostępnij
Ludzie coraz częściej i gromadniej patrzą w przeszłość z nostalgią; chętnie by sobie coś z niej zabrali. Ja na przykład wysłałbym do siebie w 2011 roku wiadomość: „Kupuj bitcoina”. Trend vintage na rynku hi-fi jest jak śnieżna kula. Wyliczę teraz firmy i modele, a zanim skończę, już coś przybędzie. Pionierem była Yamaha z serią 2000 – to jej się należy palma pierwszeństwa i tytuł sprawcy całego zamieszania. Najprościej sięgnąć do własnej historii, o ile się ją ma. Tak zrobił Mission z monitorami 770, będącymi chyba najwierniejszym powtórzeniem wzorca. Słuchając ich, odbywamy podróż w czasie. Poznajemy smak tamtego brzmienia, ale też kaprysy ówczesnych konstrukcji. Te atrakcje firma wyceniona słono, ale rozumiem. W dodatku założono limit produkcji. W Polsce 770 są dostępne tylko na zamówienie. Kanadyjska PSB również wskrzesiła hit – model Passif 2, tym razem w nowej odsłonie, z wykorzystaniem współczesnych doświadczeń. Passif 50 to takie stare-nowe: wpisanie się w trend, oparcie na odpowiedniku z przeszłości, ale potraktowanie go rozwojowo. Koncepcja sensowna, chociaż nie za bardzo rozumiem, dla kogo są takie rzeczy. Dźwięk też podąża w stronę vintage, więc może chodzi o grupę 50-, 60-latków, pragnących sobie przypomnieć młodość? Efekt okazał się lepszy niż sam pomysł. Stylowy, duży monitor wygląda autentycznie. Cena do zniesienia. W stronę wariacji na temat podążył McIntosh monitorami ML1 MK2. Pozostawił założenia konstrukcyjne. Ideę zgrabnie rozwinął, zachowując atrakcje, które przed dekadami wbijały w fotel.
Widzimy taki vintage, że pierwowzór wydaje się przy nim nowoczesny.
Wzornictwo to mistrzostwo świata, więc kupujemy oczami. Drogo jak diabli, ale jeżeli tańszym odpowiednikiem jest PSB, to widać dlaczego. Według całkiem innego pomysłu powstał Epos ES14N. Z oryginalnego ES14 zostało tyle, że lepiej byłoby ten model nazwać Epos N. Wszystko jest tutaj nowe: przetworniki, obudowa, a już zupełnie nie rozumiem odejścia od fundamentalnej koncepcji skrajnie minimalistycznej zwrotnicy. Bez niej mówienie o kontynuacji to nieporozumienie. Odniesienie do wzorca przypomina Chryslera PT Cruiser, który zapewne też miał być vintage. Nie znaczy to, że monitory są złe, choć wyceniono je, powiedzmy sobie szczerze, dowcipnie. Wolę, kiedy jesteśmy bliżej oryginału, jak w przypadku Wharfedale’a Linton. Stawiając obok siebie obie wersje, tę sprzed pół wieku i współczesną, od razu zauważymy inne głośniki. W dziedzinie brzmienia natomiast jesteśmy ponoć całkiem blisko. Nie wiem, jak jest naprawdę, ponieważ starych Lintonów nawet nie widziałem na żywo, ale współczesna wersja jest świetna. To kwintesencja niegdysiejszych zalet przy jednoczesnym braku wad. Dla wielu osób ten głośnik może być najlepszy z wymienionych „zombie”, co w odniesieniu do jego ceny brzmi jak żart. Kompletnie nie dziwi mnie sukces Lintonów – najwyraźniej nabywcy poznali się na tym, co dobre. JBL L100 Classic jest jeszcze bliższy poprzednikowi; to w zasadzie identyczna interpretacja vintage, jak w Missionach 770. Rozstaw głośników trochę inny niż w L100 z 1970 roku, lekko uwspółcześnione drobiazgi, jak pokrętła i gniazda, ale same przetworniki starano się odtworzyć jak najwierniej, dodając tylko to, co naprawdę dobrego wniósł postęp techniczny. Cena sensowna, więc nie przepłacamy. Z pierwowzorem się nie zetknąłem, mimo że był najlepiej sprzedającym się głośnikiem w historii JBL-a.
Przypuszczam jednak, że dźwięk współczesnego wcielenia może się okazać podobny. Amerykanie potraktowali monitory jako pretekst do stworzenia całej serii Classic, w której pojawiły się inne zestawy na podstawkę oraz elektronika. To jednak temat na osobny artykuł, bo przecież są jeszcze Leak, NAD, Luxman i wielu innych. Nurt jest pożyteczny, a skoro tak popularny, to zapewne potrzebny. A ja chciałbym dodać do niego swoją listę życzeń. Wiem, że odtworzenie wspaniałych miniaturek Totem Model One raczej się nie uda, bo firmy już nie ma. Podobnie będzie z genialnym Gamutem L3, bo jeżeli wskrzeszenie ma wyglądać tak, jak w wydaniu cwaniaków, którzy powtórzyli konstrukcję 1:1 (to akurat dobrze), dodali kratkę zamiast maskownicy i podnieśli cenę z 17 do 80 tysięcy złotych, to ja uprzejmie dziękuję.
Są jednak obiekty marzeń, w przypadku których nie znajduję przyczyn zakończenia produkcji. Były wielkimi przebojami. Przetworniki i elementy zwrotnic są dostępne, a wykonanie obudów to pestka dla współczesnej stolarni. Tannoya Mercury M1/M2 nie muszę nikomu przedstawiać, natomiast moją mantrą pozostaje Audio Physic Tempo 6.
Byłem przy narodzinach ich następcy w fabryce producenta. Prezentowano prototyp Tempo 25, ja zaś miałem okazję szczerze podzielić się z konstruktorem swoją opinią. Pamiętam jego konsternację, ale też i zadowolenie z siebie. Poświęcił mnóstwo energii, żeby mnie przekonać o wyższości nowego tweetera; starał się wręcz wymusić „właściwą” opinię. Nie pomogło pytanie, czy mam być szczery, czy miły. Rozmowa zakończyła się moim stwierdzeniem: „Tak, przyznaję, że jest lepszy, ale podtrzymuję, że nie gra”. A do niego zupełnie nie trafiło, że zepsuł jeden z najlepszych produktów w historii hi-fi. No cóż, bywa i tak, co ilustruje, że powtórzenie 1:1 może się nie udać ze względu na czynnik ludzki. Tę historię miałem opowiedzieć dopiero, gdy przejdę na emeryturę. Na razie się nie wybieram, ale wtedy może pomyślę o książce na temat polskiej branży hi-fi, zaczynając jeszcze przed upadkiem żelaznej kurtyny. Widziałem to wszystko, znałem pionierów, co daje trochę inne spojrzenie na czasy obecne. Chociaż… czy kogokolwiek to interesuje i czy warto burzyć mity? Może lepiej niech przemawia do nas sprzęt vintage? Oby jak najpiękniej.
Przeczytaj także