
16.01.2025
min czytania
Udostępnij
Lipatti chciał, żeby właśnie ten zagrano/zaśpiewano mu na pogrzebie. Gdyby chodziło o mnie, to mam do tego stosunek ambiwalentny, bo i po co, skoro słyszeć nie będę. Z drugiej strony – ponoć poznam wówczas muzykę tak piękną, że szkoda wysiłku osób, które musiałyby się naprężać i „performować”, na ten przykład, w deszczu albo na mrozie. Kiedyś miałem okazję to robić i nie polecam.
Jak Lipatti grał „Jesus bleibet meine Freude”? Tak jak każdy, kto kawał życia poświęcił zrozumieniu, „co Bach chciał powiedzieć”, i wyciągnął z tego konstruktywne wnioski. Dotyczące, nomen omen, konstrukcji. Ona w muzyce lipskiego kantora jest najważniejsza. Lipatti jednak nie był amatorem, ani, co gorsza, „melomanem”, więc tę zależność rozumiał, pokazując jąk można budować piękno melodii.
Podzielność uwagi wchodzi tu na poziom wojownika ninja, a przy okazji muzyk najpierw musi się stać inżynierem. Dyrdymały o natchnieniu zostawmy na pogadanki radiowcom. Czy to znaczy, że Bacha możemy tylko odtwarzać? Że nie pozostaje nic dla ekspresji muzyka, który odczuwa coś „po nowemu”?
W żadnym razie, ponieważ wielu czeka na to nowe. Problem w tym, że bazy się nie tyka, za to w „twórczych opracowaniach” (kategoria według ZAiKS-u) można robić z nadbudową, co się komu podoba. Oby ze smakiem. Na jednej z prezentacji tegorocznego Audio Show usłyszałem tenże chorał „na jazzowo”, choć producent i fundator nagrania wyraźnie powiedział jazzmanom: „zagrajcie mi Bacha, nie jazz”. No i zagrali, całkiem zgrabnie, na pięknie wydanym winylu. Z wyjątkiem jednego, perkusisty. Ten albo miał „wewnętrzny puls” słynnego wujka tańczącego na weselu, albo nie działał mu odsłuch w kabinie studia, albo… w co trudno uwierzyć, przy montażu przesunęła się ścieżka. W każdym razie, jak dla mnie, to walił bez sensu i precedensu. A jednak na twarzach uczestników prezentacji malowało się natchnione skupienie. Fakt, system grał interesująco, pomijając brumienie, ale nad zasilaniem w hotelu trudno zapanować. Jaki płynie wniosek z podobnych gromadnych odsłuchów pod okiem prowadzącego? Każdy niech sobie wyciągnie własny.
Wróćmy jednak do Audio Show 2024. Kilka razy spotkałem się z dźwiękiem ciekawym albo malowanym w intrygujący sposób. Dwie, trzy sytuacje chętnie bym nawet przeniósł do domu i wcale nie chodzi o te najbardziej spektakularne. Nauczyłem się jednak ważnej rzeczy:
Za to można wyciągnąć wnioski ogólne. Pierwszy – że jest coraz drożej i wśród producentów nie widać opamiętania. Jasne, że miło popatrzeć na sprzęt bezkompromisowy, niechby w cenie samolotu pasażerskiego, bo odniesienie do samochodu już dawno się zdewaluowało, chyba że to Ferrari z limitowanej serii. Takie powinny koniecznie pozostać jako wizytówka potencjału producentów, a kto wie, może nawet postępu technicznego. Problem we wniosku drugim: skoro frekwencja rośnie nieustannie, o czym zapewnia organizator, i wkrótce stuknie nam 100 tysięcy, a może i trylion zwiedzających, to trochę dziwnie wygląda próg wejścia w tę szlachetną pasję. 50000 zł to okazja; za „entry level” należałoby uznać raczej stówę. Jeden ze starych wyjadaczy z branży – importer, z którym przyjaźnię się od połowy lat 90. XX wieku – skwitował to tak: przydałoby się coś w rodzaju strefy słuchawek, ale ze sprzętem stacjonarnym. Pokrótce, z limitem ceny, gdzie można by wybrać coś w zasięgu osoby z zarobkami na poziomie średniej krajowej.
Potrzeba chyba jest, skoro koło fortuny JBL-a cieszyło się niesłabnącym zainteresowaniem. Ludzie godzinę stali w kolejce po szansę wylosowania tanich słuchawek.
Ilu naprawdę jest ich w tym tłumie? Pomysł wydaje się interesujący, choć – z przyczyn obiektywnych – niewykonalny. Żaden duży wystawca nie specjalizuje się w takim sektorze, wszyscy mają szeroką ofertę. Małych nie będzie stać na dużą halę na Stadionie. Zresztą, ci też celują we wspomnianą stówkę, z wyjątkami dającymi się policzyć na palcach jednej ręki. W odniesieniu do tytułowego chorału można powiedzieć, że dwie, trzy dekady temu rynek był polifoniczny. Przeplatało się na nim wiele melodii-głosów. Teraz jakby wszyscy mówili jednym. Stawiają monumentalne akordy, jak Musorgski w „Promenadzie” z „Obrazków z wystawy”. Brzmi wprawdzie pięknie, ale tak zwany przeciętny zjadacz chleba będzie miał, siłą rzeczy, spojrzenie wertykalne; najwyżej zauważy jakiś temat, dla którego reszta będzie akompaniamentem. Polifonia dałaby więcej demokracji, a nią współczesny świat się przecież szczyci. Wiem też, czym sami się zajmujemy: rynkiem. Jaki jest, widać również na wystawie. Jeśli już narzekać, to na ten świat właśnie. I na to, jak bardzo się zmienił. Pamiętacie pierwsze edycje imprezy, kiedy większość prezentowanych urządzeń leżała w zasięgu portfela prawie wszystkich zwiedzających? Ja też pamiętam i wspominam z nostalgią, ale trzeba być realistą i wyciągnąć wniosek trzeci. To se ne vrati. A przynajmniej nie w najbliższej przyszłości.
Maciej Stryjecki
Hi-Fi i Muzyka 11/2024
Przeczytaj także