
21.02.2023
min czytania
Udostępnij
Co będzie? Jak będzie? To pytanie zadają sobie wszyscy. Niepewność jest powszechna, choć objawia się różnie. Zależy z grubsza od zgromadzonych oszczędności. Topnieją w oczach, a mawia się nawet, że jeden podmuch wielkiego resetu zmiecie je do śmietnika. Tak zwana „większa połowa” populacji i tak nie ma żadnych, więc uważa, że nie ma się co martwić na zapas. Smutne to w przypadku ciężko pracujących osób, które kredyt i codzienne wydatki wydoiły do cna. Weselsze w ustach wojownika ninja (no income, no job, no assets), bo ten się obroni w każdych warunkach. Na tych łamach piszemy o wyjątkowo drogich „aparatach”, więc czytelnik rekrutuje się z grupy, która zdążyła zachomikować nieco gotówki. Z pewnością zainteresowałby go tekst z portalu „Android”, w którym autor radzi, jak ją obronić przed huraganem inflacji. Pierwszy sposób to akcje. Wiadomo – papiery wartościowe, na których niejeden się dorobił. Zaraz jednak konkluduje: „kupowanie akcji jest bardzo ryzykowne zwłaszcza w niepewnej sytuacji makroekonomicznej. Polska giełda niejednokrotnie została nazwana najgorszą na świecie z uwagi na to, że główny indeks skupiający największe spółki znajduje się na dnie niewidzianym od dwóch lat”. Może więc obligacje – najpewniejsze papiery? Nie ozłocą inwestora, ale powinny przechować kapitał, a pewnie i jakiś procencik kapnie, żeby złagodzić korozję pieniądza. No ale: „na wynik inwestycji wpływa nie tylko realna stopa procentowa, ale także nominalna wartość, która przy wysokiej inflacji i fatalnej sytuacji makroekonomicznej szybko spada. Należy też liczyć się z ewentualnym ryzykiem niewypłacalności Skarbu Państwa”. Czyli też klops. Lokaty, konta oszczędnościowe? Bez żartów. Może kryptowaluty? Jedni mówią, że w najbliższych latach czeka je rajd „to the Moon”, trzeba tylko wiedzieć, co kupić i kiedy. Drudzy zauważają, że nie mają pokrycia w niczym i w końcu rynek zweryfikuje bańkę absurdu. Rację może mieć każda ze stron, a nikt nie ma szklanej kuli, żeby zajrzeć w przyszłość. Wiadomo jedno:
inwestor musi mieć nerwy jak postronki; w innym wypadku niechybnie skończy jako dawca kapitału.
Na wypadek totalnej amby najlepiej mieć coś realnego: złoto i srebro. Sęk w tym, że ich kursy wyznacza rynek kontraktów terminowych. „Bulionowcy” odpowiadają: i dobrze, bo w końcu ceny fizycznego metalu oddzielą się od jego obietnicy spisanej na jakimś świstku; to przecież praktycznie to samo co banknoty. Tu jednak też są „ale” w postaci obawy przed kradzieżą, handlem „walorami” w ciemnych zaułkach, a nawet wizją rządowej konfiskaty, bo i tak się w historii zdarzało. Wszystko to pewnie i tak wiecie, a ze mnie żaden doradca. Podobnie jak nie doradzą artykuły pisane przez „ekonomistów” – lepiej przeważnie postępować odwrotnie. Teoria spiskowa mawia, że naganiają plankton wprost w paszcze wielorybów.
We wspomnianym tekście pojawia się jednak nowa „klasa aktywów”, o której dotąd nie słyszałem: elektronika! O tym, że laptopy, smartfony, a nawet myszki komputerowe drożeją jak diabli, już pisałem. Nie myślałem jednak o kupowaniu na zapas albo o przyszłym opędzlowaniu. Może to i ma sens, bo albo zabraknie towaru, albo ceny polecą w taki kosmos, że będzie można wymienić je na makaron i jajka w ilości przemysłowej. Nie nabijam się z autora, bo tekst napisał sensowny, a pomysł zapadł mi w pamięć. Pewnie głównie dlatego, że piszę ten wstępniak w czwartek wieczorem, w przeddzień „trzech dni kondora”, czyli Audio Show. Wy już tam byliście, może nawet wybraliście coś dla siebie. Więc pomyślcie: może by tak kupić wzmacniaczy i kolumn na zapas? Może ich też zabraknie? A ceny? Tu nawet rajd trashcoinów nie odzwierciedla fantazji niektórych producentów high-endu. Jeżeli myślicie o lokacie kapitału, to warto stanąć na twardym gruncie i spojrzeć z perspektywy rynku wtórnego.
Co się dobrze sprzedaje i trzyma cenę? Tylko produkty uznanych marek. Jeżeli sprzęt się nazywa: McIntosh, Accuphase, Wilson Audio, Audio Research czy Dynaudio, to można przyjąć, że zawsze będzie poszukiwany. Magia znaczka w niższych segmentach działa tak samo: Marantz, NAD, Rotel, B&W, Focal.
Można zaklinać deszcz, że są rzeczy o lepszej relacji jakości do ceny, ale niechby nawet grały, jak Jankiel na cymbałach – pozostaną egzotyką, a upływ czasu nie będzie im sprzyjał. Znani producenci budowali swą renomę przez dekady. Na promocję wydali fortunę. Inwestowali czas, pracę i trzymali się zasad. Nawet jeżeli firmie, która działała trzy lata, udało się zrobić „najlepszy wzmacniacz na świecie”, to i tak trzeba będzie spuścić z tonu, kiedy przyjdzie do negocjacji z potencjalnym nabywcą (czytaj: udzielić ogromnego rabatu od ceny zakupu).
Stąd mój wniosek jeszcze przed wystawą: zapewne zobaczę na niej debiutantów, startujących od cen z sześcioma zerami. Podziwiam odwagę i determinację, ale jak wskazuje praktyka – nie wróżę obecności na edycji za dwa lata. Samo pokazanie się w takim natłoku konkurencji i wrażeń, wybaczcie, nic nie daje. W co zatem inwestować? Mawiają, że w uran, a złośliwi dodają, że jak ma być taniej, to w urynę. Ja tam myślę, że fajne słuchawki i za 10 lat dadzą chwilę radości, a to może być najbardziej oczekiwana stopa zwrotu. A może nigdzie nie iść, tylko po prostu się wyspać? Czyli – znaczy się – w zdrowie?
Maciej Stryjecki
Przeczytaj także