02.01.2016
min czytania
Udostępnij
Propozycja jest wyjątkowa. To kaktus rosnący bez wody, w ekstremalnych warunkach. „1976 Space Odyssey” została wymyślona przez zjawisko pod szyldem Mitch&Mitch. Słyszałem o nich, kiedy jeszcze zajmowałem się „producenctwem”. Właściciel małego sklepu płytowego powiedział: „Zobaczysz, tego ludzie będą słuchać za kilka lat”. Miał wyczucie. Panowie Miczowie mieli zawsze szacunek dla Zbigniewa Wodeckiego, czemu dali wyraz niejeden i nieraz. Niektórzy odebrali to jak żart, bo atmosfera „miczowa” zawsze miała w sobie element pastiszu. Przynajmniej z początku, bo teraz użycie tego słowa wydaje się nietrafione. To świetni muzycy, wyrwani z innej rzeczywistości, nazwijmy ją: „profesjonalną międzynarodowo”. I co? Znaleźli kolegę, który im dorównuje albo nawet przewyższa ich poziomem.
Wodecki to nie jest „Pszczółka Maja”.
Być może ma do niej równie wielką sympatię, jak Marek Perepeczko do Janosika (wielokrotnie i wielogodzinnie rozmawialiśmy przez telefon o wzmacniaczach McIntosha, które kochał równie mocno jak rowery – jego drugą pasję; nigdy się jednak nie spotkaliśmy), co nie zmienia faktu, że jest odbierany jako wokalista.
Znakomity, owszem, ale to nie Bobby McFerrin. Miczowie dali mu prezent. Odkryli Bacha? Tak, bo uważam, że kiedyś zostanie doceniony. Może nawet wygra z Niemenem plebiscyt na „najlepszego polskiego muzyka rozrywkowego”. Ja już teraz uważam, że to ten sam poziom. Płyta w warstwie muzycznej jest po prostu wyśmienita. Nawiązuje do daty 1976 jako epoki największego profesjonalizmu w muzyce Wielkiego Brata, gdy my tkwiliśmy w komunistycznym szambie. A wykonanie? Tu jest różnie, bo „Radiówka” to nie Sinfonia Varsovia, a chórek czasem nie nadąża za wyzwaniem, zwłaszcza kiedy trzeba mu podjąć dialog ze „Zbigiem”. Co jednak nie przeszkadza mu czasem zabrzmieć rewelacyjnie, jak choćby w ostatnim utworze. Dęciakom też się zdarzają wpadki, ale to nie zakłóca odbioru, bo mają też coś do pokazania; podobnie pianista. Natomiast Miczowie to muzycy z głową i klasą. Jeden z nich gra na basie. Gra, bo można go słuchać osobno, jak altówki w kantatach Jana Sebastiana, choć się nie narzuca. Drugi równie oszczędnie traktuje solową gitarę, a obaj są członkami zespołu. Nie ma ciśnienia na lidera. A główny bohater? Zobaczcie na DVD, posłuchajcie z CD. Ja widzę jedno: jest szczęśliwy. To jest mowa oczu, ciała, gestów. Tu nie da się oszukać odbiorcy. Kocha to, co się dzieje; ktoś go nareszcie postawił na odpowiedniej półce. Daje ludziom siebie.
Zawsze był znany „w środowisku” z tego, że szanował publiczność. Nie traktował jej jako dodatku do honorarium.
Tu rozwinął skrzydła. Miczowie mieli wyczucie, jak ten sklepikarz; poznali „swojego”. A kompozycje? Wiele jest dziełem Wodeckiego i są znakomite. Niestety, jest kropla dziegciu w beczce miodu – fatalna jakość nagrania. Zwłaszcza w konfrontacji ze słowem w dołączonej książeczce. Znajdziemy w niej esej o stereofonii, napisany mądrze i śmiało. Świetny tekst o technicznych aspektach nagrania w ujęciu historycznym, psychologii odbioru, porównujący formaty stereo z realizacjami dookolnymi. Pełen cennych informacji i obserwacji z precyzyjnie wyprowadzonymi wnioskami. Z całością się zgadzam. To było bardzo ważne, ale efekt jest… „z dupy”, jak mawia młodzież. Męczące, wyostrzone brzmienie z zachwianą równowagą tonalną. Przerysowany pogłos, zamazujący tekst pięknych piosenek. Przestrzeń płaska jak z mp-trójki. Żeby nie być gołosłownym – krótka historia. Mój przyjaciel zachorował na tę płytę. Kiedy kupił, natychmiast do mnie zadzwonił. „Chyba mi się sprzęt zepsuł”. „Muszę to u Ciebie sprawdzić”. No i sprawdziliśmy. Diagnozy są dwie. Pierwsza: wypadek przy pracy. Druga: brzmienie z roku 1976, celowo utrzymane w estetyce gramofonu Bambino. Tak czy siak, ośmiopunktowy korektor barwy w McIntoshu MA8000 okazał się wybawieniem. Zacząłem szukać winnych. Realizator: Tadeusz Mieczkowski. Niemożliwe. Pan Tadeusz świetnie nagrywa. Nikt się nie dochrzani do płyty Pata Metheny’ego z Anią Jopek, a to są właśnie produkcje na jego poziomie. Facet się zna i słyszy.
Musiał być tu ktoś „z wizją”, kto mu przestawiał suwaki. Poziom edytorski (dwie płyty, twarda oprawa, matowy lakier, wszystko – top) to klasa sama w sobie, choć pomysł na grafikę, nazwijmy to, specyficzny. Dużo zdjęć muzyków, na żadnym nie widać twarzy. To się zapewne zgadza z koncepcją Miczów, że nieważny człowiek, ale muzyka. Wracając do poprzedniego wstępniaka, ciekawy jestem, kiedy TVP to puści w całości, zamiast kolejnej porcji kabaretów.
Maciej Stryjecki
Przeczytaj także