
13.02.2025
min czytania
Udostępnij
Jeżeli ktoś spyta: „my – to znaczy kto?”, to może się zalicza do wyjątków. Skoro tak, to ściskam dłoń i nie przepraszam, bo ludzie z tej wyjątkowej grupy mają dystans do siebie i generalnie się nie obrażają.
Ja też mam zmartwienia. Nie zamierzam się wynurzać, więc wyznanie ograniczę do tego, że nie chce mi się pisać wstępniaków, bo uważam, że niewiele mam do powiedzenia, zwłaszcza pod presją czasu. Z jeszcze bardziej prozaicznych, choć dokuczliwych wymieniłbym klabzdrona, którego wybudowano naprzeciwko moich okien, w miejscu skrzydła przedwojennej kamienicy. Swoją drogą – to ciekawa sytuacja, ponieważ była zabytkiem. Dlatego lokatorów wcześniej wysiedlono, a byli to mieszkańcy przywiązani do miejsca (stara Praga, obecnie Port Praski). Ale cóż, remont miał jej przywrócić dawny blask, a ewentualna „odbudowa” sporej części na moim widoku budziła ciekawość. A tu ni stąd, ni z owąd wyrósł blok paskudny, w najgorszym, deweloperskim stylu. Pudełko na ludzi.
Pominę przemyślenia, jak to zadbano o wizerunek i spójność architektoniczną tej części dzielnicy, która oparła się perfekcji, z jaką Paryż Północy zrównano z ziemią. Jaki on był, niewielu zdaje sobie sprawę. Ci, którzy pamiętali, nie nauczyli się nigdy nowych nazw ulic i placów. Kiedyś uważałem, że to śmieszne. Jeżeli Was również to śmieszy, polecam kanał zajacfoto na Youtubie (nie mam z nim żadnych konszachtów), gdzie Warszawę można obejrzeć, jakby stała do dziś nietknięta. Sama kamienica też by mogła się obyć bez klabzdrona, gdyby ktoś wpadł na pomysł, że jest zabytkiem i symbolem – zwłaszcza ściana, która się ostała po spotkaniu z półtonową bombą. Reszta oderwała się jak ucięta brzytwą, a granicę wyznaczały, niczym słup z godłem, drewniane drzwi na pierwszym piętrze, nawet nie osmolone. Kiedyś wchodziło się nimi do drugiego pokoju, później leciało na trawnik. Dokładnie tak, jak w serialu „Dom”. Teraz przywarła w miłosnym uścisku do klabzdrona. A wystarczyłaby tablica pamiątkowa, jak na ceglanej ścianie ze śladami po kulach, kilkadziesiąt metrów dalej. Co się pod nią odbywało, można przeczytać. Do dziś czasami palą się tam znicze.
Wróćmy jednak do pudełka na ludzi. Mimo zabudowy podobno ograniczonej do pięciu pięter, tutaj wypączkowało osiem. Szara fasada zabrała słońce i zasięg sieci komórkowej, przez co nie zawsze mnie dobrze słychać przez telefon; kiedyś rozmawiałem w wannie, teraz już się nie da.
Pudełko duże, więc i ludzi miało pomieścić dużo. A tych jakoś za szybko nie przybywa. To akurat nie przeszkadza, ale miałem nadzieję, że może na parterze powstanie jakiś fajny sklep, na przykład piekarnia. Jak by to było wspaniale jadać na śniadanie ciepłe, pachnące bułeczki. Albo apteka – człowiek się starzeje i takie myśli chodzą mu po głowie. Tymczasem w takim miejscu nie ma chętnych na wynajem powierzchni użytkowej. To mówi więcej niż analiza w fachowym magazynie ekonomicznym.
Ludzie w pudełku też mają okna. A te, jak wiadomo, działają w obie strony. Przez moje widać sprzęty, którymi się zajmuję, a obrazek bywa spektakularny, jak w przypadku podzielonego na cztery części wzmacniacza McIntosha. Świeci tak, że blasku nie zatrzyma żadna firanka. Po zmroku zaciągam więc rolety. Żeby nie kusić losu. Średnia przyjemność.
A propos firanek, to obecnie panuje moda na ich „niemanie”; są wręcz uznawane za wieśniactwo. Ja jestem ze wsi, więc widzę tylko ich dobre strony. Jeżeli chodzi o „średnią przyjemność”, to widzę ją za każdym razem, idąc na balkon, na papierosa. Dokładnie naprzeciwko mieszka małżeństwo starszych ludzi, bez firanek. Mężczyzna jest sparaliżowany; sam nie może się poruszać na wózku, a nawet jeść. Kobieta nie zajmuje się chyba niczym innym oprócz doglądania go, ewentualne sprzątaniem i prasowaniem. Późnym wieczorem go karmi, a widok jest dołujący. Chociaż… raz zobaczyłem coś, co nadawało się na film. Zrobiła mu spaghetti i podawała kluski z wysokości pół metra, a oboje się śmiali jak szaleni. Widziałem jej twarz, jego – na szczęście – nie, tylko to, jak podskakiwał na wózku. Czyli i w takim życiu znajdzie się blask słońca, pokazany jakby w rekompensacie za jego pożarcie przez klabzdrona.
Trzeba coś takiego zobaczyć na własne oczy, żeby sobie uświadomić, że najważniejsze jest nie spełnienie marzeń, ale docenienie tego, co mamy. Uświadomienie sobie, że nasze zmartwienia są często tak banalne, że wstyd się przyznać.
Dlatego życzenia będą trochę inne niż z kartki pocztowej. W zasadzie to sobie je daruję, bo już wiecie, co bym powiedział. A jako że znowu piszę wstępniak pod presją czasu, nie wyszłoby to najskładniej.
Maciej Stryjecki
Hi-Fi i Muzyka 12/2024
Przeczytaj także