
31.05.2016
min czytania
Udostępnij
Dowcip stary, ale wciąż aktualny. Zwłaszcza że legendarnym organom stuknęło właśnie 80 lat. Z tej okazji w każdą niedzielę sierpnia na rynku łódzkiej Manufaktury można było posłuchać ich brzmienia, głównie w improwizowanym repertuarze. Melomani, którzy kojarzą słynne organy z jazzem i rockiem przełomu lat 60. i 70. XX wieku, mogą nie wiedzieć, że powstały one znacznie wcześniej. Początkowo były przeznaczone do kościołów jako alternatywa dla tradycyjnych instrumentów piszczałkowych. Dopiero później zainteresowali się nimi jazzmani, zarażając barwnym, wpadającym w ucho brzmieniem również muzyków rockowych, zwłaszcza tych, którzy reprezentowali odmianę progresywną. Kogo nie uwiodły ich tony w przeboju „Whiter Shade of Pale” Procol Harum? Kogo nie zafascynowały podkłady pod gitarę Ritchiego Blackmore’a i głos Iana Gillana w hitach Deep Purple? Kto wreszcie nie był pod urokiem jazzowego repertuaru, wygrywanego na tym instrumencie przez Joeya DeFrancesco? Dla porządku dodam, że produkowano różne typy organów Hammonda, a do najsłynniejszych należy B-3, na którym grał Jimmy Smith. Za wirtuozów tego instrumentu, wynalezionego i wprowadzonego do produkcji w 1935 roku przez Laurensa Hammonda oraz Johna M. Hanerta, uchodzą Rick Wright z Pink Floyd, Tony Banks z Genesis, a także Keith Emerson, Rod Argent i Rick Wakeman. Nazwiska znanych posiadaczy charakterystycznej drewnianej skrzyni z dwiema klawiaturami, długim rzędem pedałów, elektromagnetycznymi generatorami i wirnikami, można mnożyć. Nawet wyspecjalizowany w funkowej i soulowej wokalistyce James Brown w czasie żywiołowych koncertów odrywał się niekiedy od mikrofonu, aby zagrać właśnie na hammondach.
Również w Polsce słynne organy mają wielbicieli wśród przedstawicieli różnych gatunków muzyki, także jazzmanów. Stąd gwiazdorska obsada letniej imprezy w Manufakturze. Na liście wykonawców znaleźli się m.in.: Jan Smoczyński, Kajetan Galas, Paweł Serafiński czy grupa Boogie Boys. Łódzką przygodę z hammondami zainaugurował Wojciech Karolak. Przedstawił zgrabny set standardów, a zakończył balladą „Już czas na sen” Jerzego Wasowskiego i Jeremiego Przybory. Towarzyszyli mu: Jerzy Małek na trąbce, Tomasz Grzegorski na saksofonie i Arek Skolik na perkusji. Po występie wirtuoz dał się namówić na krótką rozmowę.
: Zakochałem się w brzmieniu Hammonda, nie słuchając ludzi, o których pan mówi. Nie mam nic przeciwko rockowi, ale organiści grający tę muzykę bywają koszmarni. Owszem, są wyjątki. Na przykład Stevie Winwood z zespołu Spencera Davisa, który później występował pod swoim nazwiskiem. To jest kawał muzyka. Większość natomiast jest fatalna i powoływanie się na niektórych wykonawców – nawet tych znanych, z których kilku, niestety, niedawno zmarło – mnie irytuje.
Jimmy’ego Smitha. Jest też spora grupa o jedną dwudziestą kroku za nim. Świetnie grają. Melomani chętnie słuchają organów, ale na ogół nie mieli okazji, aby usiąść przed klawiaturami tego instrumentu.
Granie jazzu na organach, w porównaniu z graniem tej muzyki na fortepianie, to ciężka praca fizyczna. Pianista może w każdej chwili odpocząć, choćby przez ułamek sekundy. Nawet dobrze, jeśli to robi, bo pianista jazzowy, który gra za dużo, jest nie do zniesienia. Powinien sobie robić oddechy. W czasie tych oddechów, które nie trwają dłużej niż pół sekundy, pianista odpoczywa. Natomiast organista jazzowy przez cały czas ma ręce i nogi zajęte. Poza tym granie to jest chwila. Dochodzą do tego trudy z pakowaniem i transportem instrumentu. Po każdym występie jestem wypluty fizycznie i zmaltretowany. W Łodzi trwa właśnie Letnia Akademia Jazzu. Niedawno wystąpiła Monika Borzym z repertuarem spółki Karolak-Czubaszek.
Bywało różnie, chociaż zorientowałem się, że niedobrym pomysłem jest pisać najpierw muzykę, do której żona musi dorobić tekst. Uważam, że piosenki powinny się różnić od utworów instrumentalnych. Dlatego myślenie o utworze samego instrumentalisty – bez udziału osoby piszącej tekst – nie zawsze jest trafne. Chyba, że ktoś ma taką wyobraźnię jak Jerzy Wasowski. Przekonałem się, że lepiej jest, jeśli dostaję od żony słowa, do których komponuję muzykę.
Nie ma szans, bo znikło zapotrzebowanie. Słucha się teraz czegoś innego.
Kultura przestała być wyrafinowana. W połowie XX wieku była jeszcze wspaniała. Symbolem tego, co najbardziej kochałem, było „Śniadanie u Tiffany’ego”. Za elegancję, melodyjność i klimat. Aktualna twórczość mnie nie interesuje. Jeszcze dziesięć lat temu powiedziałbym, że hip-hop jest przyszłością muzyki. Tymczasem nie przerodził się w coś fajnego, a specjaliści od muzycznego biznesu nawet moich ukochanych ciemnoskórych wykonawców nauczyli śpiewać tak źle, jak to robią biali.
Młodzi jazzmani są teraz gruntownie wykształceni i mają doskonale opanowany warsztat; świetnie grają amerykański jazz. Taki, jaki najbardziej lubię. Ale są w pewnym sensie bezimienni, bo jest ich wielu.
Robić to, co do tej pory. Ignorować trendy, robić to, co robię najlepiej. Jestem również zajęty muzyką do filmu. Jeśli ktoś lubi to, co robi, to emanuje z niego zadowolenie. A ludzie są na to wrażliwi. Nie można nie doceniać publiczności. Publiczność może być mało wyrobiona muzycznie, ale ma intuicję. Poznaje, czy ktoś, kto wychodzi na scenę, robi to z przyjemnością, czy się do tego zmusza. Dawno przestałem się zmuszać do czegokolwiek i gram tylko to, co lubię. To się sprawdza. Dlatego do tej pory mam pracę. Na tym zakończyło się moje spotkanie z Wojciechem Karolakiem. Występ tego jazzmana zaostrzył apetyt na spotkania z innymi wirtuozami organów Hammonda. Legendarny instrument wspaniale wybrzmiewał w upalne niedzielne popołudnia na rynku Manufaktury.
Grzegorz Walenda
Hi-Fi i Muzyka 01/2016
Przeczytaj także