HFM

McIntosh MA6600

42-46 06 2010 01Założony w 1949 roku McIntosh pozostaje jedną z legend hi-endu. Prestiż marki jest tak duży, że chyba nawet słabsze produkty z niebieskimi wskaźnikami sprzedawałyby się jak ciepłe bułeczki.

Wzmacniacze zintegrowane stanowią zaledwie wycinek bogatej oferty McIntosha, ale są najbardziej rozpoznawalne. Przedwzmacniacze i końcówki mocy to już zabawa dla zamożnych. Najtańszy z jednoczęściowych piecyków – MA6300 – kosztuje 14000 zł, a nie ma autoformerów i wygląda w środku jak rozbudowana wersja budżetowego Rotela. Pierwszą pełnowartościową integrą jest MA6600 teoretycznie następca modelu MA6500, choć faktycznie bardziej przypomina starszy flagowiec MA6900. Na pozycję lidera wskoczył zaś nowy, jeszcze mocniejszy MA7000.


Nie sposób nie zauważyć, że Maki urosły. MA6600 dostarcza 200 W na kanał, czyli tyle, ile oferował MA6900. Można się więc pokusić o stwierdzenie, że obiekt dzisiejszego testu jest kolejnym wcieleniem dawnego flagowca. Wszelkie porównania na to wskazują: wymiary, architektura, rozmieszczenie gniazd na tylnej ściance i układ przedniego panelu. Podejrzana może się wydawać jedynie cena – 22000 zł to kusząca propozycja. Oczywiście zakładając, że dostaniemy wszystko, co powinien mieć prawdziwy Mak, a nie tylko ładną buźkę i niebieskie wskaźniki.

Budowa
MA6600 jest duży i ciężki, jak na amerykański wzmacniacz przystało. Kontakt z tym urządzeniem niesie odczucie solidności wykonania. Widzimy czytelny podział na bloki: potężna podstawa, w której schowano część układów elektronicznych, z tyłu moduł końcówki mocy z odsłoniętymi radiatorami, następnie trzy pancerne obudowy transformatorów i przytulona do frontu komora z układami sterowania. Już od samej ilości żelastwa robi się cieplej na sercu. Przenoszenie 35-kg wzmacniacza to trening nie gorszy od siłowni.
Obok McIntosha nie sposób przejść obojętnie. Oryginalny styl ma swoich zwolenników i przeciwników, nie tylko wśród audiofilów, ale i postronnych obserwatorów. Reakcje bywają skrajne: od zachwytu po dezaprobatę.
O ile cała konstrukcja, włącznie z układem tylnej ścianki, do złudzenia przypomina MA6900, to z przodu zaszły zmiany. Najważniejszym elementem, którego w zintegrowanych Makach dotąd nie widzieliśmy, jest słusznych rozmiarów wyświetlacz. Standardowo podaje informacje o wybranym źródle dźwięku i poziomie głośności, ale dwa pokrętła po bokach dają dostęp do szerszej gamy regulacji. Możemy ustawić między innymi ilość niskich i wysokich tonów, balans, zwiększyć lub zmniejszyć poziom wzmocnienia (coś jak dodatkowa regulacja głośności), a nawet wyłączyć niebieskie podświetlenie wskaźników. Takie menu jest proste w obsłudze i nawet posiadacze starszych wzmacniaczy z Binghamton nie powinni mieć problemów z przestawieniem się na ten system. Barwę i balans dostroimy precyzyjnie. Co prawda nie jest to rozbudowany pięciopasmowy korektor, ale ma wielką przewagę nad konwencjonalnym rozwiązaniem – wszystkie parametry regulujemy dla konkretnego wejścia, a wzmacniacz je zapamiętuje. Oznacza to, że użytkownik może dostosować parametry źródeł do własnych preferencji, unikając przy tym skoków głośności towarzyszących przełączaniu. Dla purystów przewidziano obejście regulacji za pomocą przycisku „bypass”, który także działa dla konkretnego wejścia. CD możemy ustawić jako wzorzec z włączonym bypassem, a wszystkie pozostałe do niego dopasować.

42-46 06 2010 02     42-46 06 2010 03

Dwa większe pokrętła służą do wyboru wejścia i regulacji głośności. To drugie obraca się bez oporów, ponieważ potencjometr jest sterowany cyfrowo. W tym przypadku korzystanie z niego okazuje się komfortowe. Delikatny ruch spowoduje tylko przeskok o jeden procent (skala 0-100 %), natomiast mocne szarpnięcie sprawi, że wzmacniacz natychmiast wystartuje od zera do 60 procent, co z wykorzystywanym w teście systemem było już bliskie pojawieniu się czerwonych sygnałów ostrzegawczych.
Z atrakcji przedniego panelu warto wymienić przyciski „mono” i „store”, których najbardziej przydatną funkcją jest obsługa głębszych zakamarków menu. Tu można ustawić jasność wyświetlacza (w trzech krokach) i aktywować dwa wyjścia z przedwzmacniacza (z których jedno połączono z wejściem do końcówki mocy za pomocą zworki). Gniazdo słuchawkowe nie pełni bynajmniej funkcji ozdobnej. Sprawdza się na tyle dobrze, że nawet posiadacze słuchawek klasy DT990Pro nie powinni odczuwać potrzeby dokupienia osobnego preampu. Polityka bardzo zdrowa: jeśli już dodawać takie wyjście, niech będzie naprawdę dobre.
Przewidziano także możliwość rozbudowy MA6600 o moduł tunera. Na tylnej ściance znajduje się spora zaślepka, a za nią metalowa komora, przystosowana do montażu płytki odbiornika radiowego. Zabieg jest tak prosty, że nie trzeba nawet oddawać wzmacniacza do serwisu. Opcjonalny moduł TM3 przypomina komputerową kartę graficzną. Jedyne, co trzeba zrobić, to odkręcić metalową płytkę i wsunąć rozszerzenie w przygotowane dla niego miejsce. W ten sposób przekształcimy stereofoniczną integrę w amplituner, z czego producent jest bardzo dumny. Tego typu urządzenia nie oferował od 15 lat.
Kolejne dobre wieści są takie, że do tunera dołączana jest specjalna antena AM stacje można dostrajać z dokładnością do 50 kHz i zapamiętywać, a wyświetlacz będzie pokazywał użyteczne informacje. Amerykanie obiecują, że TM3 będzie można zamontować w wielu urządzeniach, jakie w przyszłości pojawią się w katalogu. Wadą jest tylko cena. Cztery tysiące za tuner w postaci karty do samodzielnego montażu to dużo. Choć z drugiej strony MR85 z własną obudową kosztuje 11000 zł. Z tej perspektywy cena TM3 wydaje się atrakcyjna. Ciekawe, czy w przyszłości firma wprowadzi inne dodatki, które można zamontować we wzmacniaczu w ten sposób. Interesująca byłaby karta z przetwornikiem c/a, umożliwiająca podłączenie źródła plikowego, jak choćby dysk USB. Słuchanie muzyki w postaci plików wysokiej jakości (nie empetrójek) nie kłóci się z dążeniem do uzyskania audiofilskiego dźwięku. Podobnie jak wielu high-endowych gigantów McIntosh oferuje już serwer muzyczny MS750 z HDD i możliwością odtwarzania formatów ACC, WMA i bezstratnych FLAC-ów, więc może pójdzie tą drogą, projektując kolejne rozszerzenia do wzmacniaczy.
Zaplecze integry wyposażono we wszystko, czego dusza zapragnie. W górnej części mamy wejście zbalansowane oznaczone jako CD1 oraz osiem terminali głośnikowych. Amerykanie stosują transformatory wyjściowe (autoformery), dopasowujące parametry wyjścia do impedancji kolumn. W efekcie, niezależnie od obciążenia, wzmacniacz oddaje równe 200 W na kanał. Do wyboru mamy gniazda 8, 4 i 2 Ω. Te ostatnie sugerują, że Mak poradzi sobie nawet z wyjątkowo trudnymi zestawami.
W dolnej części tylnego panelu zamontowano rządek gniazd RCA, wśród których znajdziemy wejście gramofonu z wkładką MM, pięć wejść liniowych, dwa wyjścia z przedwzmacniacza, wejście do końcówki mocy oraz wyjście do nagrywania. Jest tu też gniazdo zasilające IEC
z bezpiecznikiem i złącza komunikacyjne.
McIntosh nie należy do grona audiofilskich minimalistów, którzy unikają wszelkiego rodzaju zabezpieczeń, budując wzmacniacze tak proste, jak to tylko możliwe. MA6600 jest maszyną odporną na niechciane zdarzenia, jakie mogą się przytrafić w trakcie eksploatacji. Czujnik temperatury chroni przed przegrzaniem, gdyby mimo dużych radiatorów wzmacniacz nie był w stanie swobodnie oddawać ciepła do otoczenia. W ojczystym kraju jego miejscem pracy może być ciasna drewniana szafa z wbudowanym telewizorem. Jeśli zostanie tam wepchnięty razem z odtwarzaczem DVD i serwerem, a właściciel zapomni o zachowaniu wolnej przestrzeni (producent zaleca minimum 15 cm od góry), zabezpieczenie termiczne może uratować sprawę. Układ Power Guard chroni przed przesterowaniem. To coś jak kontrola trakcji w samochodzie. Kiedy zaświecą się dwie czerwone diody, oznacza to, że przesadziliśmy z głośnością, a układ nie dopuścił do uszkodzenia wzmacniacza lub głośników. Jeśli natomiast przypadkiem złączymy ze sobą dodatnie i ujemne końcówki kabli głośnikowych, zadziała Sentry Monitor, zabezpieczający przed zwarciem. Układ miękkiego startu nie jest może niczym oryginalnym, ale dobrze wiedzieć, że włączając urządzenie dysponujące tak dużą mocą nie usłyszymy w głośnikach nieprzyjemnego tąpnięcia.
MA6600 spodobał mi się już pierwszego dnia testu, ale nazajutrz zdarzyło się coś nieoczekiwanego – wzmacniacz odmówił posłuszeństwa. Po naciśnięciu „standby/on” wszystko zaświeciło się normalnie, ale z głośników nie popłynął dźwięk, a wskaźniki ani drgnęły, mimo że wyświetlacz pokazywał właściwe źródło i głośność ustawioną na 15 %. Urządzenie nie reagowało też na komendy. Nie pomogło odłączenie i ponowne włączenie do prądu. W końcu Mak zareagował na przytrzymanie przycisku Mono, który daje dostęp do menu. Kolejny restart i wszystko zaczęło działać normalnie.
Zacząłem się zastanawiać, czy było to zabezpieczenie przed dziećmi, czy inny wynalazek mający chronić urządzenie przed głupotą właściciela. Ale przecież musiałbym je wcześniej aktywować, a nie wchodziłem w zaawansowane ustawienia. Było to prawdopodobnie chwilowe zawieszenie mikroprocesora, o którym producent wspomniał nawet w instrukcji obsługi. Na przedostatniej stronie zamieszczono informację, że sterowanie może czasami zgłupieć, czego objawem jest właśnie brak reakcji na komendy. Tyle tylko, że nie była to jedyna sytuacja tego typu. Innym razem po włączeniu urządzenia nie świecił display. Pomogła procedura opisana w instrukcji, ale po ponownym włączeniu wzmacniacza wskaźniki nie zostały podświetlone.
W takich momentach człowiek pyta siebie, czy zgłupiał on, czy wzmacniacz. W końcu McIntosh powinien być niezawodny. Ponieważ sytuacje tego typu co jakiś czas się powtarzały, doszedłem do wniosku, że to jednak wina oprogramowania. Wzmacniacz jest fantastycznie zbudowany i solidny, a poszczególne elementy prawdopodobnie okażą się niezawodne. Tym bardziej oprogramowanie powinno zostać dopracowane. Urządzenie za ponad 20 kzł nie może się wieszać bez powodu. Warto dodać, że testowany egzemplarz obsługiwał firmware V2.12. Może to problem wieku młodzieńczego, a może po prostu do testu trafiła wadliwa sztuka. Z drugiej strony tak uznana marka nie powinna sobie pozwolić na wpadki. Amerykanie chwalą się, że wszystkie elementy urządzeń produkują samodzielnie, całość montują ręcznie w USA, a na koniec sprzęt przechodzi drobiazgową kontrolę jakości. Co ma o tym wszystkim pomyśleć klient, któremu nowiutki wzmacniacz zawiesi się w pierwszym dniu użytkowania?
Ponieważ konieczność resetowania MA6600 nie przeszkadzała mi na tyle, żebym z tego powodu nie mógł dokończyć testu, po odsłuchach urządzenie trafiło do dystrybutora. Tam w ciągu jednego dnia zdiagnozowano i naprawiono usterkę. Winien był układ zarządzający sterowaniem, którego wymiana zajęła dosłownie kilka chwil. Jeśli właściciele McIntosha mogą liczyć na taki serwis, to chyba nie ma o co kruszyć kopi.

42-46 06 2010 04     42-46 06 2010 06

Konfiguracja
Amerykański wzmacniacz był testowany z Audio Physikami Tempo VI i Xavianami XN 250 Evoluzione. Monitory stanęły na wypełnionych piaskiem stalowych podstawkach Femi P70, opartych dodatkowo na granitowych płytach o grubości 6 cm, podklejonych trzema kolcami VAP STi-17 o regulowanej wysokości. W roli źródła pracował odtwarzacz Electrocompaniet ECC-1. Okablowanie patriotyczne: łączówka Argentum SCG-6/4E Silver, przewody głośnikowe Argentum GCG-10/4 oraz sieciówki Ansae Muluc Supreme. Wypróbowałem też Red Dawny Nordosta, ale w konfiguracji z Audio Physikami brzmienie stało się już za ostre, więc wróciłem do bardziej wyrównanych GCG-10/4.
Prąd rozdzielała listwa Fadel Art Hotline IEC. Elektronika stanęła na stoliku Ostoja T4. System zagrał w 18-metrowym pomieszczeniu o przyjaznej akustyce.
Wykorzystane kolumny nie sprawiły wzmacniaczowi problemu. Dawka nieznoszącej sprzeciwu mocy, jaką do nich posyłał, pozwala sądzić, że nawet z bardziej wymagającymi konstrukcjami poradzi sobie śpiewająco.
McIntosh jest urządzeniem uniwersalnym nie tylko pod względem parametrów, ale też charakteru brzmienia. Dobór komponentów towarzyszących nie powinien być trudny. Można, nie przejmując się danymi technicznymi, wybierać te, których dźwięk najbardziej nam się spodoba. Mak daje właścicielowi dużą dowolność i wydaje się, że wystarczy jedynie unikać urządzeń kontrowersyjnych (czytaj: słabych), żeby system zagrał dobrze. Nie wyobrażam sobie, żeby z jakimikolwiek udanymi kolumnami i audiofilskim źródłem rezultat okazał się zły.

42-46 06 2010 05

Wrażenia odsłuchowe
Amerykański wzmacniacz gra tak dobrze, że nie wiadomo, od czego zacząć opis.
McIntosh nie bawi się w podchody, nie skrywa swoich zalet i nie wymaga godzin wnikliwego słuchania. Gra konkretnie i bezkompromisowo. Nie trzeba być doświadczonym audiofilem, by docenić największe atuty takiego charakteru prezentacji i dać się wciągnąć w rozgrywającą się przed nami akcję.
Dynamika robi wrażenie. W skali makro jest to energia, która nasyca nawet maleńkie impulsy. Słuchając mocnego rocka, nie musimy czekać do punktu kulminacyjnego. Samo szarpanie pojedynczej struny daje pojęcie o dynamice. Faza ataku jest błyskawiczna, wybrzmienia nie przeciągają się, a każdy impuls wylatuje z głośników jak pocisk z karabinu. Amerykański wzmacniacz trzyma muzykę żelazną ręką i pilnuje, żeby każdy dźwięk pojawił się na swoim miejscu i w dokładnie określonym czasie.
Wrażenia w skali makro są równie imponujące. Wiadomo, że 200 W to nie przelewki, ale liczba w tabeli danych technicznych nie musi się przekładać na wrażenia odsłuchowe. W tym przypadku nie ma wątpliwości. Rozpoczynając odsłuch, nawet nie miałem zamiaru sprawdzać, gdzie leży granica wytrzymałości wzmacniacza, głośników lub moich uszu. Zwykle nie jest to związane z mocą, lecz z poziomem zniekształceń. Niektóre urządzenia zaczynają jazgotać, kiedy nie jest nawet bardzo głośno. Tutaj wszystko pozostawało w najlepszym porządku, nawet gdy wskaźniki dobijały do końca skali. Małymi kroczkami robiłem głośniej i głośniej, a słuchanie nadal było komfortowe. Bez nerwowości czy oznak zmęczenia materiału. Dźwięk był tak samo naturalny i niewymuszony, jak przy poziomie 30 %. Przy 66 % mignęły diody Power Guard. Ale i to nie wpłynęło na brzmienie, nadal czyste i przyjemne. Dla świętego spokoju zmniejszyłem jednak głośność do 60 % i tak przesłuchałem kilka kawałków. Bawiłem się znakomicie.
Z dynamiką w pewnym sensie wiąże się przestrzeń. Tak jak każdy dźwięk jest zdefiniowany przez czas trwania i energię, a więc i proporcjonalną relację z innymi dźwiękami, tak i na scenie ma on precyzyjnie opisane położenie, rozmiary, ostrość krawędzi i wpływ na pozostałe składowe spektaklu. Pod tym względem MA6600 przebija wszystko, co miałem dotąd okazję podłączyć do Audio Physików Tempo VI. Tak przestrzennych kolumn nawet nie trzeba specjalnie zachęcać do budowania trójwymiarowej sceny. Czym innym jest jednak stworzenie „jakiejś” przestrzeni, a czym innym osiągnięcie takiego poziomu precyzji i realizmu, że mamy wrażenie obecności artystów i instrumentów w pokoju. McIntosh śmiało tę granicę przekroczył, dając bardzo dobitny efekt autentyczności i namacalności. Nie chodzi tylko o precyzję, choć na pewno jest ona jednym z kluczy do sukcesu, ale o umiejętność stworzenia klimatu, której chyba nie da się opisać żadnym równaniem. Różnice między akustyką poszczególnych płyt nie są zjawiskiem, któremu trzeba się specjalnie długo przyglądać, w skupieniu porównując wyłapane przez mikrofony odbicia i pogłosy. McIntosh podaje nam te wrażenia czytelnie, nie odrywając ich jednak od muzycznej treści. Wszystkie elementy tworzą spójną całość, ale każdy z osobna pozostaje wyraźny.
Czy w tym wszystkim jest jeszcze miejsce na barwę i neutralność? Barwę dźwięku można określić jako lekko ocieploną, ale to naprawdę minimalna odchyłka od umownego zera. Dokładnie tyle, żeby nikt nie nazwał Maka zimnym draniem. Jest to wystarczająca ilość ciepła, żeby słuchanie pozostało przyjemne nawet po kilku godzinach. Zapewnia równowagę między osiągami a komfortem. Brzmienie jest tak spójne, że nie czujemy potrzeby rozbijania go na bas, środek i górę. Jest to chyba ważniejsza informacja niż opis oceanicznych głębin i poświaty „miotełkujących” miotełek.
MA6600 to wyjątkowo udany wzmacniacz, nawet w klasie bardzo drogich konstrukcji zintegrowanych. Przynależność do tej grupy wcale nie oznacza, że przestajemy rozpatrywać jego możliwości w kontekście ceny. Jeśli wydaje się Wam wysoka, posłuchajcie go chociaż przez chwilę. Za taki dźwięk warto zapłacić. Wygląd, jakość wykonania, wyposażenie i prestiż marki można w potraktować jako bonus.

Reklama

Konkluzja
Znakomity, uniwersalny wzmacniacz. W pierwszych minutach odsłuchu udowadnia swoją wyższość nad wieloma konkurentami, a po kilku dniach wcale się nie nudzi ani nie odsłania ukrytych wad. Super.

42-46 06 2010 T

Autor: Tomasz Karasiński
Źródło: HFiM 06/2010

Pobierz ten artykuł jako PDF