HFM

Leben CS-300F

IMG 0091Klub Miłośników Leben Audio, bo taki działa w Japonii, z pewnością powiększy się o kolejnych członków za sprawą nowej wersji wzmacniacza CS-300. Oznaczono ją w nazwie dodatkową literką F.

Najnowsza trzysetka wygląda prawie tak samo jak poprzednie, ale w konstrukcji zaszły zmiany. Właściciel marki i projektant Lebena, Taku Hyodo, odkrył wyjątkowe właściwości brzmieniowe amerykańskich lamp General Electric JAN-6197. Produkowano je do wojskowych maszyn obliczeniowych, czyli pierwszych komputerów. Są to pentody mocy z oktalowym, dziewięciopinowym cokołem. Pan Hyodo zmodyfikował układ swojego najpopularniejszego wzmacniacza CS-300 tak, aby cztery wspomniane lampy wykorzystać w układzie push-pull.

Warto podkreślić, że JAN-6197 GE zostały zastosowane w sprzęcie hi-fi po raz pierwszy. Konstruktor sięgnął także po nowe lampy sterujące – wysokiej jakości 17EW8 Hi-Fi, opracowane wiele lat temu przez Matsushitę lub Toshibę – producentami były obie te firmy. Są to wysokiej jakości podwójne triody małej mocy, odpowiedniki HCC85.

Budowa

Swoją kompaktową obudową i złocistą płytą czołową CS-300F nie różni się znacząco od poprzedników. Drewniane boki wykonano z twardego białego jesionu kanadyjskiego, z którego wytwarza się także kije baseballowe i wiosła sportowe. Drewno pokryto lakierem o satynowej powierzchni. Kosmetyczne zmiany, które pojawiały się w kolejnych generacjach trzysetki, zaszły i teraz. W premierowej wersji płyta górna miała złoto-szaro-beżowy kolor vintage, niemal taki sam jak legendarny Leak Stereo 20 sprzed 55 lat. Wykończenie to korespondowało z frontem o barwie starego złota, ale postanowiono je zmienić na koktajl jagodowy. Ten kolor górnej powierzchni wywołał mój uśmiech już w wersji CS-300X. Co ciekawe, wcale nie kontrastuje ze złotem frontu, bo ten podkreślono subtelnymi seledynowymi paskami. To sprawia, że Leben jest jednym z najpiękniejszych, o ile w ogóle nie najpiękniejszym urządzeniem hi-fi dostępnym w sklepach. Już przełączniki nasuwają skojarzenia ze sprzętem z najwyższej półki, nie tylko japońskim, choć ze względu na złoty blask frontu Accuphase będzie na pierwszym miejscu. Idealnych rozmiarów pokrętło potencjometru obraca się z delikatnymi skokami. Kropeczki wokół niego to po prostu nieoznaczona skala zegarowa, która pozwala zapamiętać, jak głośno słuchać Stonesów czy Nirvany, a jak „Kind of Blue”. Głośność na „9” w zupełności wystarczała do głośnego słuchania z kolumnami o skuteczności 89 dB, a na „12” poruszała firankami.

IMG 0077
Minimalistyczny projekt
dał muzykalne brzmienie.



Coś musi być w tym, że wat mocy z lampy jest silniejszy od wata z tranzystora, ale udowodnić tego nie potrafię. Na przedniej ściance znalazł się jeszcze wybierak źródeł, pokrętło balansu („Balancer”) oraz trzystopniowe podbicie basu: 0, +3 i +5 dB. Stwierdziłem, że położenie +3 przydaje się przy cichym, nocnym słuchaniu. Zmieniono włącznik zasilania. Poprzednie wersje miały okrągły pstryczek z seledynową diodą i ten kolor korespondował z paseczkami na froncie. Ale druga dioda sygnalizująca pracę urządzenia znajdowała się powyżej, co było jak dwa grzyby w barszcz. Teraz włącznik bardziej przypomina kształtem przełączniki: tape monitor i kolumny/słuchawki, osadzone w dolnej części panelu frontowego. Kontrowersyjna zmiana dotyczy diody sygnalizującej załączenie wzmacniacza. Świeci bardzo jasno, co może nadmiernie zwracać uwagę, zwłaszcza w ciemnym pomieszczeniu. W dzień zupełnie nie przeszkadza.

 

 
IMG 0075
Przyjemne w dotyku regulatory

 

Jej fiolet pasuje do jagodowej płyty górnej, a przy tym jest to modny teraz kolor w sprzęcie grającym. Wiele high-endowych wytwórni stosuje go jednomyślnie. Leben CS-300F równie atrakcyjnie wygląda z przodu, jak i z tyłu. Płyta tylna ma ten sam złoty kolor, co front. Jest równie starannie zaprojektowana i wykonana. Nawet wkręty są pozłacane, a przynajmniej tak wyglądają. Pięć wejść liniowych zrealizowano na gniazdach RCA. Przewidziano także wyjście do nagrywania oraz zewnętrzny zacisk uziemienia, często spotykany w urządzeniach z Kraju Kwitnącej Wiśni, nawet tych nie przeznaczonych bezpośrednio do współpracy z gramofonem. Terminale głośnikowe typu WBT przyjmują wtyki bananowe i dość grube gołe przewody. Ich bliskie sąsiedztwo względem siebie nakazuje ostrożność przy podłączaniu widełek. Umieszczony po sąsiedzku przełącznik służy do wyboru nominalnej impedancji kolumn. Do wyboru są wartości: 4, 6 i 8 omów. Gniazdo zasilania to standardowe IEC.

Po zdjęciu płyty górnej, co będziemy robić rzadko, bo lampy są długowieczne, możemy popatrzeć na wnętrze. Lampy mocniej rozświetlają się tuż po włączeniu wzmacniacza, a potem żarzą subtelnie niczym drwa w kominku. Na transformatorach – sieciowym i parze głośnikowych – znajdziemy tylko oznaczenie firmy Leben. Kto zechce używać wzmacniacza bez płyty górnej, z przyjemnością popatrzy nie tylko na blask lamp, ale i ich odbicie od złoconej płyty osłaniającej elektronikę. Do niej można zajrzeć od spodu i od razu zaskoczy nas niewielka liczba elementów.  Większość kondensatorów to Nichicony: elektrolityczne VX i VR oraz zacne FG (Fine Gold). Te ostatnie znane są w światku DIY z wysokiej jakości i szczególnie dobrej reprodukcji skrajów pasma. Zwracają uwagę Takmany – audiofilskie oporniki dużej mocy. Widać, że konstruktor zastosował się do zasady, że im prostszy układ, tym lepiej dla muzyki. Solidność wykonania, estetyka i elegancja cechują ten wzmacniacz nie tylko na zewnątrz, ale i we wnętrzu.

 

 
IMG 0069
Świetne wzornictwo: złoto,
delikatna zieleń i koktajl jagodowy.



Wrażenia odsłuchowe
Od razu deklaracja: nie jestem członkiem Klubu Miłośników Lebena. Owszem, dotarły do mnie głosy uwielbienia dla poprzednich wersji „trzysetki”, ale najnowszą postanowiłem ocenić sam. I to dokładnie. Sięgnąłem, jak zawsze chętnie, po „Sketches of Spain” Milesa Davisa z orkiestrą Gila Evansa (MoFi/Columbia, SACD). Jakąż przyjemność sprawił mi matowy w swym brzmieniu fagot otwierający „Saetę”! Werble postawiły mnie na baczność, a fanfary dęciaków wywołały gęsią skórkę. Trąbka Milesa płynęła, tworząc niezwykłą melodię, która wprawiła mnie w trans szybciej niż kiedykolwiek. A przecież znam każdy dźwięk tego utworu. W tych paru minutach można odnaleźć wszystkie aspekty brzmienia. Barwę, którą Leben CS-300F kreuje z zadziwiającym upodobaniem do różnicowania odcieni. Rytm, który podkreśla z zawziętością samuraja i niuanse, które ukazuje niczym czarująca gejsza. Pobudza wyobraźnię. Wzmaga pożądanie. Podsyca namiętność. Czyni ze słuchania muzyki przeżycie dogłębne i zmysłowe. 

Wrażenie się nie zmieniło, kiedy zamknąłem oczy. Dźwięki pozostały tak samo ekscytujące nawet bez podsycania wrażeń wyglądem Lebena. Saksofon tenorowy Johna Coltrane’a z albumu „Soultrane” (Prestige, RVG Remasters) osiągnął brzmienie tak bogate, że nie poczułem chęci poszukiwania gęstych formatów. Solidna podstawa basowa pomogła Paulowi Chambersowi w wyzwoleniu dodatkowej energii z kontrabasu, a „cykające” z dokładnością certyfikowanej omegi czynele Arthura Taylora skłoniły mnie do przytupywania przy temacie „Good Bait”. Fortepian Reda Garlanda miał głębię oceanu. Cassandra Wilson, schodząca swym głosem niemal tak nisko, jak towarzyszący jej kontrabas Dave’a Hollanda w „Run the VooDoo Down” z „Traveling Miles”, stała się namiętna i bliska. Jej śpiew znakomicie kontrastował z wysokimi tonami kornetu Olu Dary. W tym utworze jest tyle planów, że można się pogubić. Z Lebenem jednak łatwo się odnaleźć, bowiem kreuje przestrzeń tak sugestywnie i z taką pewnością, że zagłębiamy się w ten krajobraz bez niepokoju. Głos Stinga ze znakomitego albumu „Nothing Like the Sun” (MFSL/A&M) pozostał wtopiony w tło, jak lubię. Poczekałem do wieczora, żeby posłuchać cykad otwierających album „Caravanserai” Santany i poczułem się jak w upalną noc nad Adriatykiem.

 
IMG 0062
Złoto z przodu i z tyłu.

 


Ale najlepsze jest to, jak wspaniale Santana miesza jazz z rockiem i latynoskimi rytmami. Wysłuchałem tego albumu do końca, przedłużając ekscytację Lebenem i płynącą przez niego muzyką. Gitary akustyczne i elektryczne Marka Knopflera w tytułowym utworze albumu „Love Over Gold” stały się łagodne, gładkie i miłe jak atłas. CS-300F to muzykalna bestyjka. Donalda Fagena, specjalistę od brzmieniowych niuansów, japoński wzmacniacz zadowoliłby szczególnie, gdyby tylko zechciał posłuchać na nim swojej płyty „The Nightfly”. Bez żadnych szczególnych formatów, muzyka z pierwszego wydania CD zajęła pół mego salonu, wypełniając równomiernie przestrzeń za i przed kolumnami, głaszcząc przy okazji moje audiofilskie ego. Czegóż trzeba więcej? Nie potrafię wymyślić. Stąd już tylko krok do audiofilskiego nieba. Kantata J. S. Bacha (BWV 146) nagrana przez Bach Collegium Japan pod kierunkiem Masaakiego Suzuki (BIS, SACD) już pierwszymi taktami uniosła mnie trochę ponad ziemię. Zachwycająca partia organów powtórzona unisono z sekcją trąbek kreuje świat, z którego nie chce się wychodzić. A jeśli już, to z Lebenem pod pachą. Partie chóralne wybrzmiewały głęboko w prezbiterium kaplicy, unosiły się ponad moją głową i wracały natchnione geniuszem Bacha, który zapewne z przyjemnością słucha swojego dzieła z zaświatów. Z tego bachowsko-lebenowskiego uniesienia mogły mnie wyrwać tylko przyziemne i jakże zmysłowe „Egzotyczne tańce z oper” Eiji Oue, dyrygującego Minnesota Orchestra (RR, SACD).

Leben jakby zachęcał orkiestrę symfoniczną do osiągnięcia pełni dynamiki. A ta w realizacji „Prof.” Johnsona wgniata w fotel, o ile tylko zestaw grający pozwoli. CS-300F nie tylko pozwala, ale wręcz zachęca do podkręcenia głośności „o godzinkę”. Dynamika przekona wątpiących w moc lamp Lebena, a kultura brzmienia zadowoli wybrednych bywalców sal koncertowych, znających charakter „żywych” instrumentów. I jeszcze bonus: CS-300F może pełnić rolę wzmacniacza słuchawkowego. I to bardzo wysokiej klasy, o czym przekonały mnie zmysłowe szepty Melody Gardot.

Konkluzja
Leben CS-300F spełnia marzenie o małym, pięknym i cudownie brzmiącym wzmacniaczu zintegrowanym. Małe jest piękne i jakże przyjazne muzyce.

leben t

Janusz Michalski
Źródło: HFM 09/2014

Pobierz ten artykuł jako PDF