HFM

NAD C356 BEE

15-27 03 2013 NAD 01Odkąd w 1998 roku światło dzienne ujrzał model C320, wszystkie następne urządzenia z serii C, zaprojektowane przez Björna Erika Edvardsena, wyglądają niemal identycznie. Cechę tę powinni docenić właściciele systemów NAD-a, bowiem najnowszy wzmacniacz C356 BEE nie będzie się różnił od starszego modelu. Towarzyszka życia może nie zauważyć nowego nabytku, a czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

Budowa
Wykonany z aluminium panel frontowy pomalowano farbą w kolorze antracytu, podobnie jak miało to miejsce u konkurentów. Długi szereg guziczków umożliwia bezpośredni dostęp do siedmiu źródeł oraz aktywację wybranej pary wyjść głośnikowych. Trzy pokrętła w pobliżu potencjometru to regulacja barwy i balansu. Poza tym na froncie znalazło się duże gniazdo słuchawkowe oraz mały jack do sprzętu przenośnego.


Długi rząd złoconych gniazd RCA na tylnej ściance pozwoli podłączyć rozbudowany system. Do dyspozycji mamy m.in. dwie pętle magnetofonowe, dwa wyjścia z przedwzmacniacza oraz wejście do końcówki mocy. Do zacisków głośnikowych można podłączyć kable zakończone bananami, wąskimi widełkami albo obrane z izolacji. Pod nimi umieszczono włącznik układu Soft Clipping, przeciwdziałającego nagłemu narastaniu zniekształceń w czasie bardzo głośnego słuchania.

Nie dostrzegłem, by wpływał na brzmienie, więc na wszelki wypadek można go włączyć i zapomnieć o temacie.
Niezwykle, jak na NAD-a, wygląda gniazdo RS-232. Nie służy ono bynajmniej do uaktualniania oprogramowania ani funkcji serwisowych. Za jego pośrednictwem można podłączyć wzmacniacz do dowolnego peceta z systemem Windows i z jego poziomu sterować pracą C356. Prawda, że brzmi to sensacyjnie?
Zawartość obudowy wzmacniacza wygląda bardzo porządnie. Podstawę zasilania tworzy toroid Holmgrena oraz dwa elektrolity o łącznej pojemności 44 tys. µF. Moduł zasilający od elektroniki oddziela odlewany radiator z dwiema parami tranzystorów. Tuż za przednią ścianką zmieścił się jeszcze osobny wzmacniacz słuchawkowy. Przedwzmacniacz i końcówki mocy ulokowano na dużej wspólnej płytce montażowej.
Wszystkie newralgiczne ścieżki sygnałowe poprowadzono grubymi drutami i miedzianymi płaskownikami. Wejścia oraz wyjścia głośnikowe są załączane przekaźnikami JRC. Przekaźniki umożliwiają również przejście sygnału przez regulatory barwy tonu.
Od preampu do końcówek mocy sygnał płynie oddzielnymi ścieżkami, podobnie jak ma to miejsce we wzmacniaczach z serii Masters. Nie jest to pełne dual mono, ale taka architektura sprzyja separacji kanałów.
Do gniazda wielopinowego można podłączyć opcjonalny przedwzmacniacz korekcyjny dla wkładek MM i MC. Na rynku brytyjskim dostępny jest też DAC. Pewnie wkrótce będzie także u nas.

 

15-27 03 2013 NAD 02     15-27 03 2013 NAD 03     15-27 03 2013 NAD 04

Wrażenia odsłuchowe
Pamiętam małą sensację, jaką przed laty wywołało pojawienie się modelu C320. Testujący go recenzenci podkreślali energię i żywiołowość, podbudowane mocnym basem. Najwyraźniej C320 był programowym urządzeniem serii, bowiem w najnowszym dziele Björna Erika Edvardsena odnalazłem wiele elementów tamtego brzmienia.
C356 BEE w klasyce przypominał Mozarta z filmu Milosa Formana „Amadeusz”. Niemal od niechcenia odgrywał wirtuozerskie partie klawesynu; najmniejszego wysiłku nie sprawiały mu karkołomne arie operowe. Zamiast podejść z szacunkiem do wiekopomnych dzieł mistrzów, jednym ruchem potargał napudrowane peruki i porozpinał przyciasne krynoliny.
O energii NAD-a świadczy choćby sposób zagrania „Muzyki na wodzie”. Zamiast dystyngowanej przejażdżki po leniwych nurtach Tamizy angielski piecyk zafundował spływ kajakowy z kapelą góralską grającą dzieło Haendla. Brakowało tylko gwizdów i dziarskich pokrzykiwań.
Zaskakująco na tym tle wypadł potrójny koncert na skrzypce, wiolonczelę i fortepian Beethovena, zarejestrowany przez von Karajana w 1969 roku. Zamiast zagrać go w rytmie marschparade, C356BEE odsłonił w pełni analogowe oblicze. Nagranie zabrzmiało zaskakująco miękko i ciepło. Słodkie dźwięki skrzypiec w rękach Davida Ojstracha chwytały za serce. Dobrze współbrzmiała z nimi głęboka, lekko nosowa wiolonczela, zaś obraz dopełniał pastelowy fortepian.
Po zmianie repertuaru na jazzowy C356BEE pokazał, na czym polega renoma NAD-a. Zadziwiająco zburzył barierę pomiędzy wykonawcami a słuchaczem. Bez większego problemu udało mu się stworzyć nastrój intymności towarzyszący kameralnym występom w niewielkich klubach. Był przy tym wyrozumiały dla starszych nagrań. Nie mam pojęcia, jakiej muzyki na co dzień słucha B. E. Edvardsen, ale założę się, że w jego płytotece poczesne miejsce zajmuje klasyczny jazz.
Jednak nie samym plumkaniem człowiek żyje. Gdy przyszła pora na nagrania rockowe, zacząłem delikatnie, od bluesowych ballad Joe Bonamassy. I od razu dostałem strzał między oczy. Wzmacniacz aż kipiał energią i w obawie o stan głośników musiałem zastąpić monitory podłogówkami. Tylko na to czekał.
Mocny, dobrze umięśniony bas narzucił ostre tempo, na którego tle swobodnie snuły się solówki wygrywane przez amerykańskiego gitarzystę. Kilka następnych krążków Metalliki, Slasha, Perl Jam i Dream Theater potwierdziło wcześniejsze spostrzeżenia dotyczące przejrzystości. Najgorzej z tego zestawu wypadł zespół z Seattle, pozbawiony szorstkości nierozerwalnie związanej z grunge’em.
Gwiazdą wieczoru okazali się Niemcy spod znaku tanzmetalu. Wraz z pierwszymi dźwiękami „Reise, Reise” sekcja rytmiczna i nisko nastrojone gitary przypuściły szturm z furią batalionu czołgów PzKpfw VI „Tiger”. Mroczny wokal Lindemanna wywoływał ciarki na grzbiecie i nawet w akustycznym „Los” łatwo było wyczuć energię bijącą z kolumn. Ten numer należy do żelaznego repertuaru w czasie prezentacji tub Avantgarde Acoustic. Nie bez powodu.

 

 

Konkluzja
Energia i radość grania. Z NAD-em nie sposób się nudzić.

15-27 03 2013 NAD T

Autor: Mariusz Zwoliński
Źródło: HFiM 03/2013

Pobierz ten artykuł jako PDF