HFM

Vincent SV-129

57-69 12 2009 VincentSV-129 01Wielu europejskich producentów już dawno przeniosło część lub całość produkcji do Chin, co nie przeszkadza im na każdym kroku zaznaczać „nobilitującego” pochodzenia. Niekiedy nawet, mimochodem, dowiadujemy się, że na ten krok decydują się high-endowe legendy.

Można to uznać za hipokryzję, szczególnie, że nikt się nie spieszy z informowaniem klientów. Ci obawiają się spadku jakości montażu oraz gorszych komponentów. Często też kierują się stereotypami. Tymczasem w Kraju Środka działają firmy, które próbują zdobywać rynki pod własną marką. Dobrym przykładem tego zjawiska jest Vincent. Od początku stara się trafiać do wymagających audiofilów i trzeba przyznać, że z coraz większym powodzeniem. Zachętę stanowią stosunkowo niskie ceny, ale coraz częściej podkreśla się też jakość wzmacniaczy i źródeł. Katalog Vincenta jest szeroki, a SV-129 jest w nim najtańszym wzmacniaczem zintegrowanym.

Budowa
Z zewnątrz SV-129 wygląda klasycznie i skromnie. Wzornictwo bazuje na sprawdzonych schematach: kilka gałek, guziczków i koniec. Żadnych wyświetlaczy, zbędnych światełek. Na płycie czołowej z 5-mm plastra szlifowanego aluminium umieszczono: włącznik sieciowy, dwa korektory barwy, pokrętło balansu oraz przycisk „tone”, odłączający te regulacje. Dalej mamy potencjometr głośności, włącznik odsłuchu po taśmie i obrotowy selektor źródeł.
Ten ostatni współpracuje z pięcioma parami złoconych liniowych wejść, w tym z pętlą magnetofonową. Jeżeli zechcecie używać gramofonu, będziecie się musieli zaopatrzyć w zewnętrzny przedwzmacniacz. Vincent proponuje takie w rozsądnych cenach. SV-129 wyposażono w wyjście pre out i parę złoconych, zalanych plastikiem zacisków głośnikowych, które przyjmują także widełki i wtyki bananowe. Ma również gniazdo sieciowe IEC.

57-69 12 2009 VincentSV-129 02

Wartość urządzenia będziemy w stanie ocenić dopiero, gdy zdejmiemy ciężką pokrywę z metalu. Wtedy czeka nas widok, przypominający znacznie droższe konstrukcje. Zasilacz oparto na potężnym transformatorze toroidalnym i dwóch kondensatorach o łącznej pojemności 20000 μF (50 V). Główny bezpiecznik wyprowadzono na zewnątrz. Jeśli się przepali, będziemy go mogli wymienić sami. Okablowanie ograniczono do minimum. W centrum znajduje się spory radiator, do którego przykręcono cztery bipolarne tranzystory Sankena, a w sekcji wejścia – dwa J-Fety Toshiby. Cała elektronika zmieściła się na dużej płytce.
Tor bazuje na elementach dyskretnych. Scalaków użyto tylko na wejściu i w pętli serwa DC. Regulatory (potencjometr głośności to błękitny Alps z silniczkiem) oddzielono od elektroniki metalową przegrodą. Jak widać, Vincent dba o szczegóły.
Pilot to wzór ergonomii. Znalazły się na nim tylko trzy przyciski. Dwa sterują głośnością, trzeci to „mute”, czyli szybkie wyciszenie. Niektórym może zabraknąć przełącznika źródeł, ale osobiście wolę przesadny minimalizm niż zgraję niepotrzebnych guzików, które nigdy się nie przydają.

57-69 12 2009 VincentSV-129 05     57-69 12 2009 VincentSV-129 04

Wrażenia odsłuchowe
Słuchanie rozpocząłem od efektownych nagrań rockowych i dynamicznego popu. Nie spodobał mi się bas. Był zdecydowanie „przewalony” i dominował nad resztą pasma. Nie wywołałby mojego protestu, bo wiem, że wiele osób lubi takie pomruki. Pojawiły się jednak problemy z głębią i kontrolą. W niektórych nagraniach trudno było śledzić linię melodyczną instrumentów elektronicznych. Dół rozlewał się, tworząc jednolitą, huczącą masę. Podkreślało to cofnięcie najwyższej góry. Dźwięk był przez to milszy dla ucha, łagodny, ale wielokrotnie musiałem kręcić gałką głośności w lewo, bo nadmiar basu po prostu mi przeszkadzał. W bardziej oszczędnych nagraniach Vincent pokazał za to relaksujące, spokojne brzmienie z ciekawie zarysowaną przestrzenią. Ale... znowu odezwał się „subwoofer” i szczerze powiem: dosyć już miałem tego jednostajnego i monotonnego huku. Sięgnąłem po akustyczne nagrania.
W symfonice również zaobserwowałem podobny nadmiar szczęścia. Charakter brzmienia instrumentów powoduje jednak, że słuchanie staje się znośne, a momentami nawet przyjemne. Pomijając kontrabasy wielkości Godzilli, reszta pasma prezentuje się strawnie. Skrzypce i drzewo zachowują miłą dla ucha barwę; brakuje im tylko trochę przejrzystości. Nie jest to wynikiem wycofania wysokich tonów, chociaż należałoby wyodrębnić dwa podzakresy: dolny, na przełomie ze średnicą i górny, na skraju pasma. Pierwszy jest podany zdecydowanie, drugi... No cóż, alikwotów trochę brakuje, a właśnie dzięki nim dźwięk nabiera otwartości i lotności.
W realizacjach ECM-u, a także na płycie „Sin” można odnaleźć przestrzeń i lekkość, i dobrym oddaniem pogłosu. Vincent takie nagrania prezentował ze spokojem, zaznaczając miękkość trąbek, fortepianu i saksofonu. Nie popadał w denerwującą ostrość; starał się być kulturalny i kojący. Taki charakter na pewno wiele osób ceni sobie wyżej niż koncertowe szaleństwa i chińska integra powinna im przypaść do gustu. Tym bardziej, że momentami dało się zaobserwować sensowne oddanie rozmiarów sceny. Nie były to wprawdzie holograficzne przestrzenie droższych konstrukcji, ale obserwacja zdarzeń w oddali stanowiła łatwiejsze zadanie niż na przykład w przypadku Cambridge’a. Małe składy Vincentowi służą. Jeżeli nie musi walczyć z natłokiem informacji, dźwięk staje się miły, ciepły i nie traci klarowności. Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że gdyby nie sztuczne powiększanie dołu, można by uznać, że przejrzystość jest wysokiej próby.
Na koniec zostawiłem sobie „Grand Piano” Pawlika. Fortepian brzmiał miękko. Podobała mi się góra – czytelna i bez wyostrzeń. Zastrzeżenia miałem natomiast do wyższego basu. Znowu pojawił się ten huczący, nosowy nalot.

Reklama

Konkluzja
Minister Zdrowia poleca: przed zakupem uważnie posłuchać.

57-69 12 2009 VincentSV-129 T

Autor: Maciej Stryjecki
Źródło: HFiM 12/2009

Pobierz ten artykuł jako PDF