Na telemoście z Zimermanem

77-79 03 2011 01Krystian Zimerman nie należy do artystów, którzy często i chętnie spotykają się z mediami. Tym większym zaskoczeniem było zaproszenie dziewięciorga dziennikarzy na wideokonferencję w warszawskiej siedzibie Universal Music.

Pianista połączył się z Warszawą ze swojego domu w Szwajcarii. Przywitał nas bardzo ciepło, ciesząc się, że ma okazję rozmowy z „najlepszymi polskimi dziennikarzami”. W gronie gości znaleźli się: Dorota Szwarcman, Jacek Hawryluk, Kacper Miklaszewski, Jacek Marczyński, Adam Rozlach, Róża Światczyńska, Anna Dębowska, Bartosz Kamiński oraz niżej podpisany. Powodem spotkania była przede wszystkim wydana właśnie płyta Zimermana z kompozycjami Grażyny Bacewicz. Od niej zaczęła się rozmowa, w której pojawiły się także inne, nierzadko sensacyjne, wątki.

MLG: Czemu tak długo czekaliśmy na tę płytę?
KZ: Plotkę, że to ja wstrzymuję wydanie płyty, rozpowszechnił japoński Universal, zupełnie nie wiem czemu. Montaż był gotowy już w kwietniu 2009, a więc niedługo po zakończeniu trasy po Polsce. Wtedy wydawcy wstrzymali produkcję, tłumacząc to jakimiś niedokończonymi negocjacjami. Minął rok i w maju 2010 ponownie zwróciłem się do Universalu z tym projektem, dokonując wcześniej kolejnych poprawek montażowych, żeby wszystko brzmiało perfekcyjnie. Miałem wtedy trasę koncertową po Japonii i udało mi się umieścić w repertuarze właśnie kwintet Bacewiczówny. Była to świetna okazja promocji płyty, jednak premiera nie doszła do skutku. Zezłoszczony, napisałem w końcu do szefa Deutsche Grammophon, który zmartwiony sytuacją przyleciał z producentem do Mediolanu, gdzie spotkaliśmy się 30 listopada. Wyjaśnili, że powodem problemów był mój postulat, aby na płycie znalazło się archiwalne nagranie Grażyny Bacewicz grającej swoją sonatę skrzypcową. Utwór udało się odnaleźć w Polskim Radiu, ale negocjacje dotyczące licencji okazały się drogą przez mękę. Przez półtora roku udało się uzyskać jedynie absurdalną zgodę na czasowe użyczenie praw oraz ograniczenie nakładu do 5000 egzemplarzy. Żaden rozsądny wydawca nie mógł się zgodzić na takie warunki. Okazało się, że geniusz Bacewiczówny jest najlepiej strzeżoną tajemnicą Polskiego Radia i chyba nią pozostanie. Ostatecznie wypuściliśmy płytę bez tego bezcennego nagrania. Bardzo tego żałuję.
Sięgnąłem niedawno po pana poprzednie nagranie II sonaty Bacewiczówny z 1977 roku. Była to wersja bardzo inna od dzisiejszej. Czy może pan powiedzieć, jak wyglądały metamorfozy pańskiej interpretacji przez te lata?
W swojej naiwności sądziłem, że wcale się nie zmieniłem, ale to oczywiście nie może być prawda. Interpretacja zmienia się nie tylko przez lata, ona ewoluuje z dnia na dzień i z koncertu na koncert. Jestem przeciwny szufladkowaniu pianistów i ich wizji utworów. Zdarzało mi się słyszeć pianistę dwa dni z rzędu grającego niby to samo, a jednak zupełnie inaczej. Moje interpretacje dopracowuję do ostatniej nuty. Buduję instrumenty przeznaczone do konkretnego repertuaru, dopasowując je do realiów czasów kompozytora. Mimo wszystko, jak się jest na podium, to właściwie gra publiczność. To ona kreuje atmosferę i tak silnie wpływa na wykonawcę, że jego wizja zmienia się diametralnie. Koncert jest dla artysty deklaracją miłości do słuchaczy.
Trzeba też wziąć pod uwagę samo nagranie. Tamto było robione przez pana Karużasa, którego zwyczajem było nagrywanie bardzo blisko, praktycznie bez pogłosu z sali. Brzmiało to nieco akademicko. Zupełnie inaczej wybrzmiewały akordy. Inny był timing i przez to mogę dziś uznać tamtą wersję za niekompletną. To była moja pierwsza próba nagrania live, nie miałem przygotowanego fortepianu i często musiałem iść na kompromis. Dzisiejsze wykonanie jest bardziej pełne emocji i wiarygodnej pasji. Tamtego w ostatecznej wersji nie słyszałem, bo z zasady własnych płyt nigdy nie słucham.
Skoro tak, to czego pan z przyjemnością słucha w wolnym czasie i na jakim sprzęcie?
Niedawno kupiłem kolekcję 5000 czarnych płyt od człowieka, który kilkanaście lat jeździł na moje koncerty. W sumie mam już kilkanaście tysięcy tytułów. Teraz siedzę w domu dzień i noc i słucham. Zupełnie niezwykłe rzeczy działy się np. wśród rosyjskich pianistów w latach 50. Część z nich została zupełnie zapomniana; nikt nie pomyślał o wznowieniu ich na CD. Od chwili pojawienia się Internetu jest nawet gorzej. Wszystko przechodzi na średniactwo i tnie się koszty, oferując coraz gorszą jakość. Niestety, żeby zrobić dobre nagranie, potrzeba dużo pieniędzy. Internet stał się jedną z najgroźniejszych rzeczy dla człowieka. To broń straszniejsza od bomby atomowej i w dodatku dostępna dla wszystkich.
Media cyfrowe są dziś ważniejsze od polityki. Dziennikarze stwarzają momentum, na które politycy tylko reagują. Dlatego warto doceniać ich pracę, gdy robią ją dobrze i głośno krzyczeć, kiedy coś schrzanią.
Temat sprzętu to okazja na dłuższą rozmowę. Mamy bowiem do czynienia z różnymi komponentami, które nie do końca z sobą współgrają. Cyfrowa technologia 24-bitowa zapisuje o wiele więcej, niż ucho może usłyszeć. Najsłabszym ogniwem całego systemu jest to, co analogowe, czyli z jednej strony mikrofon, a z drugiej głośnik. Doszło do tego, że wyrzuciłem wszystkie głośniki i słucham już wyłącznie na słuchawkach AKG 701 i Sennheiser HD 600.
Od kiedy planował pan wydanie płyty z muzyką Grażyny Bacewicz?
Pomysł powstał jeszcze w latach 90. Wtedy grałem już jej muzykę z Kwartetem Śląskim. Nie miałem jednak w DG wystarczająco silnej pozycji, żeby taki projekt przeprowadzić. Dopiero gdy pojawił się nowy szef wytwórni, Michael Lang, na pierwszym spotkaniu zaproponowałem taką płytę oraz dwie inne, na których mi zależało – sonaty Chopina i krążek poświęcony Szymanowskiemu. Otoczyłem je bardziej smakowitymi kąskami, jak płyta z Brahmsem czy Schubertem, trochę żeby połknęli haczyk. Ostatecznie kontrakt podpisaliśmy, więc strategia była właściwa, ale do realizacji projektu potrzebowałem aż ośmiu lat.
Słyszeliśmy, że nie obyło się bez kłopotów.
Bardzo mi zależało, żeby godnie uczcić 100. rocznicę urodzin Bacewiczówny. Sam zarezerwowałem salę koncertową w Łodzi i zacząłem szukać kogoś, kto pomoże dołączyć do tego jeszcze cztery inne miejsca oraz zajmie się organizacją tournée. Ostatecznie wybór padł na pana, który kiedyś zajmował się księgowością mojej orkiestry festiwalowej. Dziś wiem, że to był duży błąd. On potraktował ten projekt praktycznie jako autorski. My mieliśmy w nim rolę muzykantów spod kościoła, którzy nie mają pracy, a on, wielki impresario, wyciągnął do nas pomocną dłoń. Choć minęły dwa lata, do dziś nie otrzymałem właściwego rozliczenia. Pierwsze, które przyszło, było wręcz farsą. Znalazła się tam np. prowizja w kwocie dwa razy przewyższającej honoraria wszystkich muzyków za cały projekt. Ponadto umieszczono tam zakup komputerów i oprogramowania oraz wyposażenia biura, które każdy prowadzący impresariat powinien już posiadać. Zamawiając taksówkę nie zastanawiamy się przecież, czy kierowca posiada samochód. Zwróciłem mu pieniądze i zażądałem stosownych poprawek. Niedawno dostałem wiadomość, że wszystko zostało rozliczone z kimś innym, tyle że nie wiadomo z kim i że jest już za późno na jakiekolwiek roszczenia. Przez całą tę przykrą sprawę musiałem zrezygnować z dziesięciu zaplanowanych na kwiecień ubiegłego roku występów w Polsce. Długo trzymałem terminy, ale nikt zaufany nie mógł się zająć organizacją trasy, w trakcie której miałem zagrać sonaty Chopina.

77-79 03 2011 02     77-79 03 2011 03

Czy decydując się na tamtą trasę koncertową, miał pan świadomość, w jakich warunkach odbędą się te występy? Wiemy, jak dużą wagę przywiązuje pan do akustyki sali, tymczasem w uniwersyteckich audytoriach w Warszawie i Krakowie brzmiało to naprawdę źle.
Koncerty na uniwersytetach zawsze były dla mnie bardzo istotne. Od amerykańskiego menedżera zawsze wymagałem, by połowa występów w danym tournee odbywała się w takich miejscach i dla młodych ludzi. Jest to dla mnie ważniejsze niż sale typu Carnegie Hall. Jeśli chodzi o trasę po Polsce, chciałem pięciu sal. Zależało mi na Katowicach, Warszawie, Łodzi, Poznaniu i Krakowie. Trzeba to było wszystko zgrać w jednym terminie i dostosować do kalendarzy muzyków. Byłem praktycznie pewny, że wystąpimy w filharmoniach. Nawet gdy otrzymałem telefon o treści: „Krzysiu, my to zrobimy inaczej i wtedy da się więcej pieniędzy wyciągnąć z projektu”, nie myślałem, że będzie trzeba grać w takich warunkach. Chciałem, żeby projekt przyniósł jak największy zysk, który w całości miał iść na cele charytatywne. Dziś wiem, że wszystko się odwróciło i zamiast radości z udanego przedsięwzięcia wyszły same problemy. Trochę to zniechęcające.
Z punktu widzenia muzyka znacznie lepiej jest wystąpić np. w Paryżu, gdzie sala jest pełna, akustyka wspaniała, nikt nie jest obrażony, a prezydent odznacza mnie jeszcze Legią Honorową. Potem dzwonią i proszą, żebym jak najszybciej wrócił. Tymczasem całe lata po każdej wizycie w Polsce odbija mi się ona czkawką. Pieniądze na ogół giną. Ludzie się obrażają, są plotki i intrygi.
Skoro już rozmawiamy o polskim piekiełku, warto wyjaśnić sprawę pańskiej nagrody za sonatę na ostatnim Konkursie Chopinowskim. Jeden z dziennikarzy napisał, że był pan tak rozczarowany werdyktem, że zmniejszył sumę nagrody z 13 do 3 tysięcy euro. Czy to prawda?
To zupełna nieprawda. Podanie do konkursu złożyłem na wiele miesięcy przed jego rozpoczęciem. Pan Albert Grudziński potwierdził wysokość nagrody. Był to już zresztą piąty raz, gdy chciałem ją przyznać. Dobrze wiem, co to znaczy wystąpić w III etapie i zagrać wtedy sonatę. To jest stres nieporównywalny z jakimkolwiek koncertem z Karajanem czy Bernsteinem. Oddałbym wszystkie pieniądze takiemu laureatowi, bo wiem, co ten człowiek przeszedł. Wybór, komu przyznać nagrodę, zawsze pozostawiałem jury, uznając ich profesjonalizm.
W kwietniu, gdy przyszła prośba o zdeponowanie nagrody, zadzwoniłem do osoby, która powinna mieć pieniądze z tournée z Bacewiczówną. To był jeden z celów charytatywnych tej trasy. Dzień później poinformowano mnie, że sprawa jest załatwiona, ale dziś wiem, że to było kłamstwo. Cała kwota spokojnie leżała nadal gdzieś na koncie w Warszawie. Potem dowiedziałem się z kilku gazet, że jestem oszustem. Mój prawnik sprawdza teraz wysokość szkody i pewnie będziemy się procesować. To był ostatni raz, kiedy przyznawałem tę nagrodę. Wolę zrobić z pieniędzmi coś dobrego. Z panią Awdiejewą jestem w kontakcie i stanowczo zażądałem, aby wypłacono jej całą sumę.
W kwietniu 2009 na koncercie w Los Angeles wygłosił pan przemówienie, z którego wszystkie gazety cytowały zdanie „ręce precz od mojego kraju”. Może pan wyjaśnić kontekst tej wypowiedzi?
Amerykańska prasa redukuje zdanie do pięciu słów. Jeśli się czegoś nie da w ten sposób powiedzieć, to nie jest drukowane w ogóle albo dokonuje się skrótów. Moje przemówienie było długie, a to zdanie padło praktycznie na końcu. Wytłumaczyłem publiczności, czemu pewnych rzeczy nie mogę w żaden sposób tolerować. Potem wiele osób mi gratulowało, a ostatecznie prezydent Obama zrobił dokładnie to, o co w tym przemówieniu wnioskowałem. Zrozumiał, że ten projekt to politycznie niedojrzały idiotyzm. Dla nas to by też niewiele zmieniło. Dostać jakieś dziesięć rakietek stojących po krzakach, których cyngle są w Waszyngtonie i mieć naprzeciw siebie 22 tysiące głowic to absolutna farsa. Naszym zadaniem jest wtopić się w kultury, wśród których żyjemy, a nie ustawiać na nie rakiety. Zarzuca mi się prorosyjskość, bo kiedyś mówiłem o znaczącej roli tej nacji dla Europy. Zapomniano jednak powiedzieć, że jestem jedynym polskim pianistą, który nie gra w Rosji na znak protestu po stanie wojennym. Wielokrotnie także występowałem w sprawie Katynia. Rezygnacja z występów w USA nie jest moim pierwszym protestem. Kiedyś w 1976 roku nie zgodziłem się na tournee po południowej Afryce, za które chciano mi zapłacić kosmiczną sumę 100 000 dolarów. Nie chciałem grać dla apartheidu. W 1982 roku zrezygnowałem z występów w ówczesnym NRD. Zawsze uważałem, że póki istnieją w jakimś kraju nierozwiązane problemy i ludzie nie mają odwagi się za nie wziąć, nie ma sensu tam jeździć.
Wiemy, że nie miał pan wiele czasu na wsłuchiwanie się w Konkurs Chopinowski w czasie swojego tournée po Japonii, ale czy mimo to ma pan zdanie o ubiegłorocznej edycji i jej uczestnikach?
Zacznę może od tego, dlaczego nie jestem w jury tego konkursu. Gdy się jest jurorem, a jednocześnie pedagogiem, zawsze trzeba dokonywać wyboru, czy ocenia się danego pianistę po tym, co zaprezentował danego dnia, czy poprzez pryzmat jego całościowego potencjału. Nie umiem dokonywać takich wyborów. Widząc wielki talent, który danego dnia miał gorszy występ, pewnie i tak wolałbym jemu dać nagrodę niż komuś innemu, kto wyjątkowo dał popis ponad swoje ogólne możliwości.
Konkursu nie słuchałem na tyle uważnie, żeby się wypowiadać. Mogę tylko powiedzieć, że poziom był niesłychanie wysoki, ale i tak liczy się tylko pierwsza nagroda. To jest smutne, bo potem mamy skandale; jednego szczęśliwego zwycięzcę i 199 zawiedzionych znakomitych pianistów, którzy przegrali. Wokół nich są przecież inni ludzie, którzy ich wspierali. Finansowali ich karierę, kupowali fortepiany itd. To jest znakomita pożywka dla skandalu i podważania decyzji jury. Powinniśmy walczyć, aby wszyscy utalentowani artyści zostali właściwie przez konkurs docenieni. Przecież Wunder zagrał Chopina znakomicie i po polsku. Czuło się wielki talent, dobrze wypracowany program i świetną rękę pedagoga. Trifonow to także świetny pianista. Nawet wśród tych, którzy odpadli, było wielu znakomitych młodych ludzi. Zwycięzca był więc więcej niż jeden.
Jeśli natomiast wziąć pod uwagę wszystkie zmienne – formę dzienną uczestników, różnice stylu i podejścia wśród jurorów, to okaże się, że taki konkurs w ogóle nie jest w stanie wyłonić najlepszego chopinisty świata. To podważa sens istnienia tego typu imprezy. Tyle że nie mamy lepszej alternatywy i dlatego nie możemy tej inicjatywy niszczyć ani podkopywać idei profesora Żurawlewa. Destruktywne oświadczenia płynące z mediów po konkursie na pewno nie służą tej słusznej sprawie.
Na jakim etapie jest pańska płyta z sonatami Chopina i czy jest szansa na pana przyjazd do Polski z okazji roku Lutosławskiego w 2013?
Na 2013 kalendarz mam już wypełniony i nie dam rady przyjechać. Jestem pewny, że są inni świetni polscy pianiści, którzy zagrają ten koncert nie gorzej ode mnie. Z sonatami Chopina to już przygoda od lat 80. Wtedy zacząłem pierwsze próby ich nagrywania. Teraz te taśmy zajmują już całą skrzynię, ale ilekroć ich słucham, zaczynam tracić wiarę w fonografię. Ludzie stworzyli medium, które oderwało muzykę od obrazu. Tyle że ona nigdy wcześniej nie istniała jako sam dźwięk w przestrzeni. Interpretator był widoczny dla publiczności i w ten sposób jego sztuka mogła być odbierana nie tylko słuchowo, ale i wzrokowo. Dzisiejszy stan jest sztuczny i sprawił, że z żadnej swojej płyty nie byłem do końca zadowolony.
Sonaty Chopina uważam za najważniejsze ze wszystkich jego utworów. Mazurków można w sumie było oczekiwać, preludia i walce pisał każdy, ale to, że temu człowiekowi udało się homogenicznie połączyć klasyczną formę z romantycznym kontekstem, wynika z prawdziwego geniuszu, który bardzo szanuję. Chciałbym je kiedyś nagrać, ale może to zająć jeszcze długie lata i nawet wtedy pewnie nie będzie tak dobre, jak bym marzył.

Autor: Maciej Łukasz Gołębiowski
Źródło: HFiM 03/2011

Pobierz ten artykuł jako PDF