HFM

Władimir Aszkenazy - Być dobrym człowiekiem

59-61 06 2013 02Z Władimirem Aszkenazym, pianistą i dyrygentem, dyrektorem muzycznym European Union Youth Orchestra, rozmawia Maciej Łukasz Gołębiowski.

MŁG: Czemu tak rzadko przyjeżdża pan do Polski?
WA: Staram się przyjeżdżać tak często, jak tylko mogę i gdy mnie zapraszają. Trudno powiedzieć, czemu dzieje się to tylko raz na kilka lat. Ale nawet jeśli nie przyjeżdżam, noszę wasz kraj w sercu, bo jest mi bardzo bliski.
Pierwszą zagraniczną podróż odbyłem właśnie do Warszawy, gdy w 1955 roku przyjechałem na Konkurs Chopinowski. Z drugiej strony, im więcej czytam o historii Europy, tym bardziej dociera do mnie, jak przez wieki Rosja i Niemcy wykorzystywały, dzieliły między siebie i poniżały wasz kraj. Te dwa wielkie narody nigdy nie powinny sobie pozwalać na tego typu zachowania. Mogłyby rozszerzać swoje wpływy przy pomocy kultury, sztuki, a nie czołgów i samolotów. Gdy tu pierwszy raz przyjechałem, Warszawa dopiero podnosiła się z ruin, ale widać było, jak bardzo wam na tym zależy, jak silni jesteście mimo tylu tragedii. Potem zawsze chętnie wracałem i wracam, gdy tylko życie pozwala.
Dorastał pan w stalinowskich czasach. Jak się wtedy żyło w Moskwie?
Nam, młodym muzykom, żyło się nieźle. Poza tym, że dwa razy w tygodniu musieliśmy z niechęcią odbębnić dwie godziny wykładów z marksizmu i leninizmu, nikt się nas specjalnie nie czepiał.
A KGB?
Kiedyś do mnie przyszli. Bałem się odmówić. To mogło oznaczać zakaz jakichkolwiek wyjazdów i w zasadzie odcięcie od możliwości robienia większej kariery. Pisałem więc raporty, w których nie było nic interesującego. Zapraszali mnie na spotkania, wypytywali, a ja mówiłem, że nic nie wiem, nic się nie dzieje, nic nie widziałem. Szybko uznali, że nie będę wartościowym informatorem i dali sobie ze mną spokój. Na szczęście.

 

Po wyjeździe z ZSRR zrezygnował pan z obywatelstwa. Czy dziś ma pan ponownie rosyjski paszport?
To nawet nie do końca była rezygnacja. Musiałem wypełnić tonę papierów i w końcu otrzymałem dokument, który miał tytuł „Pozwolenie”. Oni mi łaskawie pozwolili zrzec się obywatelstwa ZSRR. Potem już nigdy o nie nie prosiłem. Mam islandzki paszport z racji obywatelstwa mojej żony oraz szwajcarski, bo tam głównie mieszkamy. Formalnie nie jestem więc Rosjaninem, ale często tam jeżdżę prywatnie i służbowo. Teraz nie ma już z tym problemu. Za niecałe dwa tygodnie w Moskwie prowadzę rosyjską Orkiestrę Filharmonii Narodowej.
Do Warszawy także przyjechał pan jako dyrygent i w ogóle częściej można dziś zobaczyć pana na podium niż przy fortepianie. Dlaczego?
Zdałem sobie sprawę, że nie jestem już w stanie grać recitali tak dobrze, jak bym chciał. Dlatego przestałem wykonywać publicznie solowy repertuar. Chętnie go jednak nagrywam. Gdy wiem, że mogę coś zagrać dwa czy trzy razy, a potem wybrać najlepszą wersję, czuję się spokojniejszy i bardziej pewny siebie. Znam zbyt wielu muzyków, którzy mimo, że się coraz bardziej starzeją i ich umiejętności maleją, wciąż występują i robią tym krzywdę sobie oraz publiczności. Nie chcę być jednym z nich. Trzeba wiedzieć, kiedy coś się kończy, pogodzić się z tym i robić to, w czym wciąż można być dobrym. Dla mnie czymś takim jest dyrygowanie. Nie znaczy to jednak, że nie siadam do fortepianu. Nawet dziś w hotelu ćwiczyłem dwie godziny. Staram się nie wychodzić z wprawy.
Zdobycie drugiej nagrody na Konkursie Chopinowskim nie było dla pana rozczarowaniem?
Nie, nigdy tak o tym nie myślałem. Tym bardziej, że po pierwszej i drugiej rundzie przesłuchań miałem najwięcej punktów. Tylko wykonanie koncertu wyszło mi gorzej. Nie miałem wystarczająco dużo czasu i możliwości, by go dobrze przygotować. Nie myślałem zresztą, że w ogóle będę miał szansę grać w trzecim etapie. Skupiłem się na repertuarze przewidzianym w pierwszym i drugim. Pamiętam te dni jako wspaniałą przygodę i możliwość poznania wyjątkowych ludzi. Do dziś darzę serdecznością ówczesnego zwycięzcę, Adama Harasiewicza, znakomitego muzyka. Wiem, że wtedy zagrał lepiej.
Ósmą nagrodę na konkursie, w którym pan uczestniczył, zdobył Andrzej Czajkowski. Rok później, na Konkursie Królowej Elżbiety w Brukseli pan wygrał, a Czajkowski był trzeci. To wyjątkowa postać w polskiej pianistyce. Dobrze pan go poznał?
Trudno mi powiedzieć, że dobrze go poznałem, ale mieliśmy okazję rozmawiać i pamiętam go jako człowieka, który zawsze był sobą i wyłącznie sobą. Nie znosił kompromisów i nigdy nie udawał. Miał chyba w nosie, co ludzie o tym myślą. Ważniejsza była dla niego absolutna szczerość i za to bardzo go ceniłem. Był też fenomenalnie utalentowany Spotykałem się z nim kilkakrotnie przy różnych okazjach i zawsze były to miłe chwile. Nigdy też nie zapomniałem jego tragicznego dzieciństwa i tego, że mimo wszystko umiał się podnieść. Szkoda, że umarł tak młodo.
Pańskim nauczycielem był zwycięzca pierwszego Konkursu Chopinowskiego, Lew Oborin. Jaki to był człowiek?
Bardzo sympatyczny i bez reszty oddany muzyce. Chętnie opowiadał o swoim życiu. Studiował kompozycję razem z Szostakowiczem i znał go całkiem dobrze. Pamiętam, jak kiedyś opowiedział mi o dyskusji, którą mieli jako młodzi twórcy na temat techniki kompozytorskiej. Szostakowicz miał mu wtedy powiedzieć: „Jeśli chcesz zmienić tonację komponowanego utworu, wystarczy dodać odpowiednie znaki przykluczowe i gotowe, żaden problem!”. Jako pianista, Oborin lubił szlachetną prostotę i unikał wszelkiej przesady. Nie posiadał wybitnej techniki pianistycznej, ale też nigdy o nią nie dbał. Ważniejsza była szczerość interpretacji. Był urodzonym artystą.
Wierzył, że zrobi pan wielką karierę?
Jeśli nawet, to miał system wartości, który ponad karierę przedkładał inne rzeczy. Kiedyś byłem na jego koncercie w filharmonii. Po występie poszedłem pogratulować. Był tam jeszcze jakiś profesor z uczelni, którego nazwiska teraz nie pamiętam. Wskazał na mnie mówiąc: „Ten chłopak ma naprawdę wielki talent, pewnie będzie kiedyś sławny”. Oborin zamyślił się i powiedział: „Być może, ale dla mnie najważniejsze jest to, by zawsze był po prostu dobrym człowiekiem”. Te słowa wciąż mam w pamięci i staram się być taki, jakim on chciał, żebym był.
Gdy dziś dyryguje pan orkiestrą, akompaniując innemu pianiście, a ten gra po prostu słabo, nie jest pan czasem zły, że nie może go zastąpić?
Jestem profesjonalistą i znam swoje miejsce. Jako dyrygent zawsze podążam krok za solistą. Kieruję orkiestrą tak, by mu pomóc, a nie zaszkodzić. Nawet jeśli w kwestiach interpretacji czasem się różnimy. Oczywiście, starannie dobieram solistów i nie pracuję z ludźmi, których nie uważam za wystarczająco dobrych. W tym momencie pamiętam chyba tylko jedną sytuację, kiedy mocno się zawiodłem. Dyrygowałem wtedy III koncertem Rachmaninowa. W kodzie trzeba nadążać za frazą, bo inaczej robi się bardzo sztucznie i statycznie. Tymczasem pianista, zamiast grać „do przodu”, robił coś zupełnie odwrotnego. Na moje uwagi zareagował wzburzeniem. Cóż mogłem zrobić? Zagrałem, jak chciał. Ale więcej się nie spotkaliśmy.

59-61 06 2013 01     59-61 06 2013 03

Jest pan autorem jednej z wielu orkiestracji „Obrazków z wystawy” Musorgskiego. Co jest w niej wyjątkowego?
Ona wcale nie jest wyjątkowa; jest po prostu rosyjska. Wersja Ravela jest fantastyczna, ale jest przede wszystkim francuska. Lubię go słuchać, zresztą nikt nie ma wątpliwości, że miał niesamowite wyczucie orkiestry i umiał korzystać z jej możliwości. Nigdy nie pozwoliłbym sobie z nim konkurować, gdyby nie przypadek. Miałem nagrać ten cykl na fortepianie dla Dekki. To były czasy płyty długogrającej i okazało się, że jedną stronę krążka będziemy mieli wolną. Wtedy zaproponowali, żebym stworzył własną orkiestrację „Obrazków”. Usiadłem i napisałem. Bardzo szybko, bo od dawna miałem w głowie brzmienie, jakiego bym oczekiwał. Ciężkie i głęboko rosyjskie, podczas gdy Ravel brzmi elegancko i po francusku.
Zdarzało się panu komponować?
Nie czuję się kompozytorem. Miałem oczywiście lekcje kompozycji na studiach i o dziwo nawet wysoko mnie oceniano, ale dziś te krótkie próbki uważam za fatalne. Nie mam tego talentu i kropka.
Prawie każdy muzyk ma jakąś niemuzyczną pasję, która pozwala mu oderwać się od partytur i sal koncertowych. A pan?
Nie mam niczego, co mógłbym nazwać prawdziwą pasją. Są np. artyści, którzy kochają podróże. Ale jak można kochać podróże, skoro każdy z nas lata z miejsca na miejsce jak wariat? Nie może być pasją to, co jest konieczną częścią naszego życia. Jeśli mogę znaleźć coś poza muzyką, to cieszy mnie na pewno kontakt z naturą. Chętnie chodzę w góry, jednak nie te bardzo wysokie. Ludzie, którzy jeżdżą w Himalaje, próbują walczyć z naturą. Ja wolę ją poznawać, doceniać i podziwiać. W wolnym czasie jeździmy z żoną do Finlandii. Kilka godzin drogi od Helsinek mamy nad jeziorem niewielki drewniany dom stojący pośrodku lasu. Tam jest się naprawdę blisko pięknej przyrody. I nie uwierzy pan, ale te same drzewa są tam bardziej zielone niż po rosyjskiej stronie granicy!
Od roku 2000 jest pan dyrektorem artystycznym European Union Youth Orchestra. Jak się panu z nimi pracuje?
To wyjątkowy projekt. Najlepsi młodzi muzycy z Unii Europejskiej, wybierani w drodze przesłuchań, na które zgłaszają się tysiące chętnych. Gdy wybrańcom uda się w końcu usiąść przy pulpicie, dają z siebie wszystko. Dlatego nawet próby z nimi są na najwyższym poziomie. Czują się wyróżnieni, ale też wiedzą, że dano im dużą szansę, której nie można zmarnować. Wielu z nich po zakończeniu współpracy z EUYO dostaje się do najlepszych orkiestr świata. To dla mnie osobista satysfakcja.
Co mógłby pan dziś powiedzieć takiemu właśnie młodemu muzykowi z talentem, który chce robić karierę?
Sam nigdy nie marzyłem o wielkiej karierze. Kochałem muzykę. Grałem ją, jak umiałem i okazało się, że ludziom się to podoba. Pewnego dnia stałem się sławny, a wciąż nie wiem do końca, jak do tego doszło. Uważam, że jeśli ktoś wierzy, że muzyka to jego przeznaczenie, powinien zrobić wszystko, by grać. Być świadomym swoich technicznych słabości i pracować nad nimi, a w sensie muzycznym – ciągle się rozwijać. Nawet jeśli się okaże, że największym osiągnięciem będzie pozycja piątego skrzypka w jakimś małym mieście, to wciąż będzie to lepsze niż porzucenie marzenia. Trzeba robić swoje. Nagrody i wyróżnienia przyjdą bądź nie, ale na pewno nie można z nich robić jedynego celu. Celem jest muzyka, nie kariera. Jeśli chcesz być po prostu sławny, to już wiadomo, że się nie nadajesz.
Jak istotna jest dla pana jakość techniczna realizacji nagrań?
W ciągu ostatnich 50 lat jakość techniki nagraniowej bardzo się poprawiła. Kiedyś trzeba było przywyknąć do szumu, który był nieodłączną cechą każdego nagrania. Dziś wygląda to znacznie lepiej. Z drugiej strony, wiele osób wciąż krytykuje płytę CD za jej niedoskonałości w przekazywaniu prawdziwej przestrzeni i głębi muzyki. Zgadzam się z nimi, ale nie prowadzę żadnej krucjaty z tego powodu. Najważniejsza jest dla mnie interpretacja. Jeśli nawet nagranie nie brzmi dobrze, umiem sobie wyobrazić, jak mogłoby brzmieć, gdyby np. zrealizowano je w innej sali. Mój punkt widzenia jest zawsze ukierunkowany na muzykę, nie technikę nagraniową. Zresztą czas płyty CD jest już chyba policzony, prawda?
Kolejne znane firmy rezygnują z produkowania odtwarzaczy CD, rośnie za to rynek bibliotek internetowych. Żyjemy faktycznie w ciekawych czasach.
Żyjemy w czasach, w których większość ludzi mieszka w niedużych, a i tak drogich mieszkaniach. Nic dziwnego, że zamiast zapełniać ściany regałami pełnymi płyt, wolą mieć wszystko na dysku komputera albo ściągać z internetu. Takie rozwiązanie jest bardziej praktyczne.
Jak pan słucha muzyki?
W domu mam zestaw Sony. Cztery głośniki, subwoofer, wzmacniacz i odtwarzacz. W sypialni jest jeszcze coś Toshiby, ale szczegółów sobie teraz nie przypomnę.
Jakieś ulubione gatunki?
Staram się być na bieżąco z tym, co i jak się dziś gra na świecie. Jeśli ktoś ze znajomych podsuwa mi jakieś nagranie, zawsze się z nim zapoznaję. Słucham też płyt sprzed lat, żeby wiedzieć, jak kiedyś artyści interpretowali muzykę, którą sam grywam. Interesuję się niemal wyłącznie klasyką. Jazz też jest w porządku; mam nawet przyjaciół, którym on świetnie wychodzi – choćby André Previnowi. Jego gra jest wyrafinowana. Można w niej usłyszeć prawdziwą harmonię i oddać się jego stanowi umysłu. Niestety, wiele jazzowych kompozycji to zwykłe plumkanie, bieganie po klawiaturze bez ładu i składu. Czegoś takiego nie rozumiem i nie lubię.
A muzyka popularna?
Tej to już w ogóle nie cierpię. Przynajmniej tej dzisiejszej. W latach 60. to były piosenki! Tworzyli je ludzie z potrzeby serca, a nie zarobku. Były jak współczesna wersja muzyki ludowej. Rok temu grałem koncert z wiolonczelistą Stevenem Isserlisem. W przerwie wychodzę z mojego pokoju i widzę, że on rozmawia z McCartneyem. Podszedłem, przywitałem się. To było bardzo miłe spotkanie. McCartney to równy gość i zwyczajny człowiek, nie żadna tam gwiazda. Powiedziałem mu, że bardzo lubię jego wczesne piosenki i bardzo się ucieszył. Gdyby dziś tacy ludzie pisali jeszcze muzykę pop, pewnie bym jej słuchał.
Dziękuję za rozmowę.

Źródło: HFiM 06/2013

Pobierz ten artykuł jako PDF