HFM

Szaleństwo na obrotowej scenie

6
Trudno uwierzyć, że opera tak popularna i tak pożądana przez publiczność, jak "Łucja z Lammermooru" nie była we Wrocławiu wystawiana przez pół wieku. Przygotowanie nowej inscenizacji było więc zadaniem potrzebnym i ważnym. Po marcowej premierze można dokonać jego szczerej oceny.


 


Gaetano Donizetti w dziedzinie opery był prawdziwym hurtownikiem. Zobowiązany przez swojego impresaria do produkowania czterech tytułów rocznie, stworzył ich w sumie 70. "Łucję z Lammermooru" napisał w zaledwie 40 dni i z pewnością nie przypuszczał, że stanie się ona jego arcydziełem, uznanym także 160 lat po śmierci autora.
Opera, której pierwowzorem była powieść Waltera Scotta, oparta na tragicznej historii żyjącej w XVII wieku Janet Dalrympe, to dzieło wciągające i fascynujące. Dramat głównej bohaterki, prowadzący ją najpierw do morderstwa, potem do utraty zmysłów, a w końcu do samobójstwa, wzmocniony jeszcze samobójczą śmiercią jej ukochanego, od lat przyciąga publiczność. Jednocześnie jest wyzwaniem dla śpiewaków. Słynna scena szaleństwa Łucji to marzenie każdego koloraturowego sopranu. Historia pamięta wielkie interpretacje Marii Callas, Joan Sutherland czy Edity Gruberovej. Pamięta także, choć niechętnie, dziesiątki interpretacji płytkich, cyrkowych, nastawionych wyłącznie na popis wokalny, a pozbawionych emocji.

3



8 marca, w trakcie wrocławskiej premiery "Łucji", na scenie teatralnie oszalała, znana tamtejszej publiczności, Aleksanda Kubas-Kruk. Porównywanie młodej śpiewaczki do wielkich diw z przeszłości nie ma sensu. Trzeba jednak przyznać, że wiele zrobiła, by stworzyć scenę sugestywną, przejmującą i spójną dramaturgicznie. Bardzo się też starała, by wszystkie szczegóły koloraturowej arii zaśpiewać maksymalnie precyzyjnie. Być może to pragnienie idealnego wykonania uszczupliło jednak nieco dramatyczny przekaz sceny. Chciałoby się, by owo szaleństwo było też obecne w głosie, w barwie, w intonacji. Może nie zawsze trzeba grać pięknie wyprowadzoną frazą; może nie zawsze czytelnym każdym dźwiękiem w biegnikach, ale tempem akcji, grą pauz, szorstkością dźwięku. Wprawdzie konwencja, którą operuje Donizetti, zmusza śpiewaków do innego rodzaju sztuki dramatycznej niż późniejsze opery werystów, ale czasem chciałoby się te ograniczenia zobaczyć nieistotnymi. Tym razem okazały się silniejsze. Mimo to Łucja otrzymała za swą kreację gromkie brawa. Trzeba też zaznaczyć, że tą sceną i całą swoją rolą zasłużyła na owację najbardziej z całej obsady.

 

2


Nieco gorzej zaprezentował się Mariusz Godlewski w partii Lorda Henryka. Forsując głos do granic możliwości, stworzył rolę wartą uznania, ale przypłacił to kilkoma momentami, gdy zmęczone struny głosowe przestały reagować właściwie. Podobne zresztą wpadki mieli na wrocławskiej premierze niemal wszyscy panowie. Wszyscy także starali się śpiewać głosem większym niż go mają z natury. Otwartym pozostaje pytanie, czy to chęć pokazania się od najlepszej strony na premierowym spektaklu, czy jakaś niesłuszna wrocławska maniera, którą czym prędzej należy ukrócić.


4


Jeśli zaś mowa o manierach, sporo można by napisać o kompromitującym występie Mikołaja Dorożkina w roli niespełnionej miłości Łucji - Edgara. Całe przedstawienie publiczność miała prawo się zastanawiać, co też ta piękna kobieta w nim widziała, bo na pewno nie głos i nie aktorstwo; niestety - nawet nie wygląd. Jeśli wybór tego śpiewaka i jego charakteryzacja były osobistą decyzją pani reżyser, Anette Leistenschneider, to był to kolejny z serii błędów, jakie popełniła. Bowiem od strony koncepcji reżyserskiej wrocławska "Łucja", delikatnie mówiąc, nie zachwyciła.

 

5




Początkowo jakoby osadzona w czasach zamierzchłych, przenosi się nagle w okres rewolucji przemysłowej, prezentując industrialne wnętrza czegoś na kształt ni to fabryki, ni kamienicy fabrykanta, ubierając chór w korporacyjne mundurki, a Lorda Henryka w skórzane spodnie i dając mu szpicrutę jako podstawowy rekwizyt. W tym kontekście niedoszły pojedynek na szpady (tutaj zastąpione sztyletami) między Henrykiem i Edgarem, staje się bezsensowny i groteskowy. Nie tylko groteskowa, ale zwyczajnie irytująca jest natomiast scena wesela, w której goście w owych mundurkach tańczą wśród cmentarnych nagrobków. Irytację powiększa fakt nadmiernego korzystania przez panią reżyser z teatralnej maszynerii. Na scenie niemal ciągle coś się obraca, a w ostatnim akcie podnosi się cała scena i akcja dzieje się na dwóch poziomach jednocześnie. Przerost formy nad treścią jest tu widoczny ponad wszelką miarę i dorównywać mu może wyłącznie bizantyjskość Mariusza Trelińskiego w skąpanym w 60 tysiącach litrów wody warszawskim "Latającym Holendrze".
Wrocławska Łucja to spektakl, który ratują niektórzy śpiewacy, a pogrąża dziwaczna koncepcja reżyserska. Doceniając powrót na deski tego operowego szlagieru, trzeba więc zapytać, czy Annette Leistenschneider to był naprawdę jedyny wybór? W Europie jest tylu zdolnych reżyserów.



Autor: Maciej Łukasz Gołębiowski
Źródło: HFiM 04/2014

Pobierz ten artykuł jako PDF