HFM

artykulylista3

 

Krell S-300i

56-63 11 2010 01Pierwszy zintegrowany wzmacniacz Krella ujrzał światło dzienne w 1996 roku. Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że KAV-300i wywołał w audiofilskim światku istne trzęsienie ziemi. Wielu odbiorcom wprost nie mieściło się w głowie, jak słynąca z przewymiarowanych i drogich pieców wytwórnia mogła sobie pozwolić na wypuszczenie takiego naleśnika.

Pojawiły się nawet pytania o zachowanie tożsamości, o kondycję hiendu i chyba najprostsze z nich: czy to w ogóle może działać.
Okazało się, że może, choć nie tak bezkompromisowo jak reszta firmowych elektrowni.

Trzysetka z zimnym spokojem oddawała do 8-omowego obciążenia niebagatelne 150 W. Trzymała fason przy czterech omach, podwajając nawet moc, ale do prawdziwie wymagających obciążeń Dan D’Agostino z kolegami mimo wszystko polecali „coś większego”.
Rynek przyjął budżetowe Krelle ciepło, nie przejmując się zbytnio faktem, że w pewnych sytuacjach nie powtórzą wyczynów muskularnych braci. Sprzedaż szła dobrze, marka zyskiwała popularność i po jakimś czasie sformułowanie „integra Krella” przestało brzmieć jak oksymoron. Pojawiła się trzysetka iL, później czterysetka xi i żadna nie zszargała firmie opinii.
W 2009 roku Krell zaprezentował kolejną odsłonę modelu 300i. I podobnie jak w przypadku pierwowzoru, jej premiera znów wzbudziła wiele kontrowersji. Tym razem nie pytano jednak: czy Krell może być zintegrowany (bo już wiadomo, że może), ale: czy może być produkowany w Chinach. I tak jak przed kilkunastu laty Amerykanie bez wahania odpowiedzieli: może.
Kiedy w Monachium rozmawiałem wiceprezesem ds. eksportu – Peterem Mackay – podkreślał on, że produkcja nie odbywa się na zasadzie zlecenia przekazanego zewnętrznej fabryce. Krell wykupił kompletną linię montażową, zatrudnił pracowników i gruntownie ich przeszkolił. Ograniczono w ten sposób rotację personelu i wyeliminowano ryzyko, że montażem zajmą się niewykwalifikowani robotnicy. Firma stara się w ten sposób zagwarantować wysoką jakość produktów i nie dopuścić, by wątpliwości dotyczące lokalizacji produkcji znalazły potwierdzenie w zwiększonej awaryjności urządzeń lub niedoróbkach. Zresztą, w Chinach powstają tylko wzmacniacz i zaprezentowany w 2010 roku odtwarzacz z serii S. „Dorosłe” modele nadal będą przychodzić na świat w USA.

Budowa
Obudowę S-300i wykonano ze stali. Tylko przednia ścianka jest aluminiowa. Tutaj widać oszczędność, bo dotychczasowe integry z Connecticut były w całości aluminiowe. Wzornictwo można by uznać za rasowe, gdyby nie gałka głośności. Nie jest matowa jak reszta panelu, ale polerowana na wysoki połysk. Na jej obwodzie rozmieszczono wgłębienia, które również nie korespondują z żadnym innym elementem funkcjonalnym czy estetycznym. Pokrętło wygląda jak zapasowy element, przełożony przez serwisanta z innego urządzenia. Najwyraźniej projektant miał akurat gorszy dzień.
Poza tym wszystko się zgadza. Przednia ścianka to matowe aluminium z dyskretnie naniesionym oznaczeniem modelu. Pięć miniaturowych przycisków pełni funkcję wybieraka źródła sygnału. Dodatkowe służą do wyciszenia, aktywacji z trybu standby oraz do wejścia w menu. Po tym ostatnim poruszamy się, przekręcając i naciskając gałkę potencjometru. Jest to na tyle wygodne, że nie używałem do tego celu pilota, mimo że przewidziano również taką opcję.
Liczba ustawień nie przytłacza, ale jedno okazało się szczególnie praktyczne – wyświetlacz może po kilkunastu sekundach zgasnąć i uaktywnić się ponownie dopiero przy okazji regulacji siły głosu albo zmiany źródła. Normalnie świeci jasno – nawet w trybie „low”. W dzień to nie przeszkadza, ale późnym wieczorem już trochę absorbuje uwagę. Przy wygaszonym displayu jedynym świecącym elementem na przedniej ściance pozostaje dioda. Kiedy wzmacniacz gra albo pracuje na biegu jałowym – jest niebieska; w trybie standby – czerwona.

56-63 11 2010 02

Główny włącznik sieciowy przeniesiono do tyłu. Tam też zlokalizowano gniazda. W trzysetce zabrakło wyjścia słuchawkowego. Nie ma też wyjścia pętli magnetofonowej, ale to akurat niewielka strata. Poza tym – nie można narzekać. Do dyspozycji mamy wejście zbalansowane XLR, trzy niesymetryczne RCA, zrealizowane na porządnych złączach z izolacją teflonową oraz wejście iPoda i iPhone’a, w którym zastosowano układ różnicowy celem eliminacji zakłóceń. Krell podkreśla, że S-300i to dziś jedyny audiofilski wzmacniacz oferujący taką opcję. W standardzie otrzymujemy nawet specjalny kabelek.
Terminale głośnikowe to oryginalne WBT, przyjmujące wtyki widełkowe, gołe kable oraz banany. I chociaż są rozstawione wystarczająco szeroko, żeby z podłączeniem żadnych z nich nie było problemu, najlepiej stosować rozporowe banany WBT. Te z Fadeli Coherence pasowały idealnie.
Zestaw złącz uzupełnia port RS232, służący do włączania wzmacniacza razem z innymi komponentami rozbudowanej instalacji domowej. Przewidziano także wejście zewnętrznego czujnika podczerwieni, co przyda się zwłaszcza wtedy, gdy urządzenie stoi zamknięte w szafce i nie docierają do niego komendy z pilota, oraz wejście/wyjście wyzwalacza 12 V.
Gniazdo sieciowe to konwencjonalne IEC 16 A. Prawidłową polaryzację zasilania uzyskamy, podłączając żyłę gorącą w kablu sieciowym do lewego styku (patrząc od frontu).
Krell jest wzmacniaczem liniowym, więc posiadaczy gramofonów nie ominie zakup zewnętrznego phono stage’a. Trzysetkę można zintegrować z systemem kina domowego, nadając w menu jednemu z wejść status „theatre”. W takiej konfiguracji będzie pracowała jako końcówka mocy, a regulację głośności przejmie zewnętrzny procesor. Funkcję tę można wykorzystać w systemie AV – do zasilania kanałów głównych, ale także w stereo, kiedy zechcemy wypróbować S-300i z zewnętrznym przedwzmacniaczem. Wyjście pre out umożliwia natomiast podłączenie drugiej końcówki mocy. Można tu także wpiąć aktywny subwoofer.
Wyposażenie jest bogate i dalece wykracza poza purystyczny standard. Oprócz dziurki dla słuchawek dostajemy wszystko, co potrzebne, plus kilka funkcji ekstra. Na pewno ekstra jest pilot. Duży, wykonany w całości z aluminium, wygląda jak sterownik do pieca za kilkadziesiąt tysięcy. BAT na pewno kazałby sobie za niego dopłacić. Tutaj dostajemy go w cenie podstawowej.

56-63 11 2010 04     56-63 11 2010 03

Wnętrze
Widok wnętrza utwierdzi nas w przekonaniu, że mamy do czynienia z solidnym piecykiem. Zasilanie oparto na transformatorze toroidalnym 750 VA, który zajmuje blisko połowę objętości obudowy. Włączanie go bez ryzyka zadziałania domowych bezpieczników rozwiązano za pomocą termistorów i przekaźnika wyłączającego je, gdy już nie są potrzebne. Z uzwojeń wtórnych wyprowadzono osobne odczepy dla prawego i lewego kanału przedwzmacniacza, układów logicznych i kontrolnych oraz końcówek mocy. Te ostatnie odsunięto od siebie maksymalnie, jak to było możliwe. Uniknięto w ten sposób wzajemnego modulowania się sygnałów.
W stopniu końcowym pracują po cztery pary tranzystorów, ale ich symbole zasłania płytka drukowana. Do regulacji prądu spoczynkowego wykorzystano precyzyjne potencjometry wieloobrotowe.
Symetryczne napięcie zasilające wzmacniacze mocy przechodzi najpierw przez dwa mostki prostownicze – osobno dla części dodatniej i ujemnej, a następnie przez blok czterech elektrolitycznych kondensatorów 4700 μF/80 V (łączna pojemność filtrująca na kanał wynosi 18800 μF). Wysokie napięcie świadczy o tym, że wzmacniacz będzie zdolny do oddawania dużych mocy. Architektura płytki jest na tyle zwarta, że ścieżki prowadzące prąd nie są zbytnio oddalone od tranzystorów mocy. Powinno się to przełożyć na dobrą dynamikę i kontrolę basu.
Warto zauważyć rozsądne umieszczenie bezpieczników topikowych, chroniących końcówkę przed niekontrolowanym skokiem prądu przy włączaniu (tzw. stan nieustalony). Zlokalizowano je za kondensatorami filtrującymi, dzięki czemu nie będą bez potrzeby zmuszane do działania. Prąd ładujący kondensatory jest wielokrotnie większy od użytecznego dla tranzystorów, gdyby więc bezpieczniki znalazły się przed nimi, przy tej mocy urządzenia mogłoby często dochodzić do aktywacji zabezpieczeń, a co za tym idzie – przymusowych przerw w odsłuchu. Rozwiązanie wydaje się oczywiste, a mimo to wielu konstruktorów go nie stosuje.
Na płytce za tylną ścianką znalazły się: selektor źródeł, układy wejściowe, regulacja głośności oraz przedwzmacniacz. Źródła są załączane bramkami logicznymi, a głośność regulowana przełączanymi cyfrowo drabinkami rezystorowymi. Rozdzielczość okazuje się wystarczająca nawet do słuchania w nocy. Przyrost głośności odbywa się powoli i dopiero zdecydowany ruch gałką powoduje wyraźny wzrost natężenia sygnału.
Przedwzmacniacz zbudowano w oparciu o miniaturowe tranzystory pracujące w klasie A. To już klasyczne rozwiązanie Krella, chętnie stosowane przez Amerykanów we wcześniejszych, także znacznie droższych modelach. Zadbano o dokładną separację napięć – każde trafia na osobny mostek prostowniczy, kondensator filtrujący, a następnie jest stabilizowane.
Tor sygnałowy wykonano techniką powierzchniową. Elementów jest bardzo dużo i trudno bez schematu jednoznacznie określić ich funkcje. Użyto zarówno tranzystorów, jak i wzmacniaczy operacyjnych. Kondensatory przystosowano do montażu powierzchniowego, jak i do techniki przewlekanej. Część z nich służy do blokowania zasilania, inne są sprzęgające.
Sygnał z przedwzmacniacza do końcówki trafia za pośrednictwem zwykłej taśmy komputerowej. Umieszczone na niej rdzenie ferrytowe stanowią barierę dla przenikania zakłóceń wysokoczęstotliwościowych.
Pracę urządzenia kontroluje mikroprocesor umieszczony tuż za ozdobnym frontem. Wydaje on dyspozycje na temat wejścia, które ma zostać załączone i „tłumaczy” elektronicznemu potencjometrowi, jaki poziom głośności odpowiada określonej pozycji i prędkości obracania gałki na przedniej ściance. To on mierzy czas, po którym zgaśnie wyświetlacz, steruje balansem i zapamiętuje nazwy źródeł. Niewykluczone, że do jego obowiązków należy również kontrola poprawności działania poszczególnych sekcji urządzenia (temperatura, napięcie, pobór prądu).
W starszych modelach Krell używał procesora także do... kontrolowania przepływu swoich urządzeń pomiędzy kontynentami. Jeżeli dany egzemplarz był importowany ze Stanów, to żeby go przystosować do pracy z europejską siecią nie wystarczyło przestawienie przełączników przy transformatorze. Procesor rozpoznawał częstotliwość zasilania i jeżeli stwierdził 50 Hz zamiast 60 Hz, nie dopuszczał do włączenia. Niewykluczone, że podobne rozwiązanie zastosowano także w trzysetce. Przełączniki przy transformatorze widać, ale czy ich przestawienie wystarczy, żeby wzmacniacz działał poprawnie na obcej ziemi – pewności nie ma. Może się okazać, że konieczna będzie zmiana oprogramowania, a taką usługę wykona tylko autoryzowany serwis dystrybutora, przy okazji słono za nią kasując.
Przy procesorze ulokowano małe gniazdo diagnostyczne. Poza upgrade’em oprogramowania serwisant może przez nie szybko zdiagnozować ewentualną usterkę i sprawdzić prawidłowość podjętych działań.
Generalnie wygląda to dobrze. Układ jest zaawansowany i nie mógłby powstać w firmie, która dopiero stawia pierwsze kroki w branży hi-fi. Jakość użytych materiałów, komponentów oraz wykonanie nie budzą wątpliwości. Logo cenionej wytwórni nie znalazło się na przedniej ściance przez przypadek.

56-63 11 2010 05     56-63 11 2010 06

Konfiguracja
Wygląd trzysetki nie zwiastuje tkwiących w niej możliwości. W kompaktowej obudowie o wysokości zaledwie 10 cm mógłby się zmieścić odtwarzacz CD, ale mocny wzmacniacz? Nie tego byśmy się spodziewali. Tymczasem mały Krell do 8-omowego obciążenia oddaje 150 W i wzorem pełnowymiarowych amerykańskich piecyków wartość tę dubluje, gdy podłączymy kolumny 4-omowe. 300 W/4 Ω wystarczy do wysterowania głośników, których projektanci niespecjalnie się przejmowali realiami. Podłączenie Wilsonów Sashy byłoby może zbyt odważne, ale zestawy z segmentu cenowego do, powiedzmy, 30 kzł nie będą w stanie oprzeć się trzysetce.
Tradycyjnie już z Krellem nie trzeba się pieścić. Ta firma nie produkuje filigranowych bibelotów, które dostają zadyszki przy lekkim spadku obciążenia. Jej piece są wydajne, mocne, stworzone do ciężkiej pracy. Jeżeli kolumny są nominalnie 4-omowe, ale ich impedancja lekko spadnie poniżej tej wartości, nie ma się czym przejmować. Krell poradzi sobie zarówno z przetwornikami dynamicznymi, jak i panelami (no może poza Magnepanami MG 20.1). To wilk w owczej skórze – niepozorny z wyglądu, ale o możliwościach zdecydowanie wykraczających poza średnią w swojej klasie.
Przedwzmacniacz pracuje w klasie A i dość mocno się nagrzewa. Należy zostawić co najmniej 10-15 cm luzu od góry. Na S-300i nie należy też stawiać innych komponentów, ponieważ pogorszy to cyrkulację powietrza. Najlepiej, żeby stał na osobnej platformie albo przeznaczonej dla niego półce.
W teście S-300i współpracował z odtwarzaczem dCS Puccini oraz monitorami Harbeth Super HL5. Sygnał przesyłały głośnikowe Fadele Coherence oraz łączówka Tara Labs The Zero Edge. I tutaj drobne spostrzeżenie. Mimo że miałem do dyspozycji zarówno wersję XLR, jak i RCA, wzmacniacz lepiej zagrał w połączeniu niesymetrycznym. Na XLR-ach dźwięk był pogrubiony, przyciężki, nadmiernie dociążony. Na RCA zrzucił zbędne kilogramy, nabrał zwinności i stał się jaśniejszy. Te obserwacje nie powtórzą się w każdym systemie, ale pokazują, że nie warto z góry zakładać prymatu któregoś ze sposobów transmisji. Teoretycznie na XLR-ach powinno grać lepiej, ale jak widać – nie musi tak być zawsze.
Wzmacniacz i odtwarzacz stanęły na osobnych półkach stolika Sroka; monitory – na podstawkach StandArtu. Prąd filtrował kondycjoner Gigawatt PC4, wpięty do gniazdka w ścianie 20-amperowym kablem LS-1. Zasilanie dostarczały sieciówki Harmonix Studio Master i Fadel PowerFlexII.
Sprzęt grał w 16,5-metrowym pokoju zaadaptowanym akustycznie skutecznie, ale bez poświęcania funkcjonalności. Elektronika była już wcześniej używana, więc na wygrzewanie przed odsłuchami przeznaczyłem standardowe dwa dni. Krell lubi ciepło. Zmiany zachodzą przez około 15-20 minut od włączenia. Po tym czasie dźwięk się nasyca i osiąga optymalne właściwości. Podobno fabrycznie nowy egzemplarz dochodzi do siebie znacznie dłużej – około dwóch-trzech tygodni. Warto wziąć to pod uwagę i uzbroić się w cierpliwość.

56-63 11 2010 07     56-63 11 2010 08

Wrażenia odsłuchowe
Trzysetka umiejętnie panuje nad pasmem akustycznym. Istotną rolę odgrywa tu zapewne jej niebagatelna moc, ale nie tylko. Wiele tanich wzmacniaczy dysponuje na papierze porównywalnymi osiągami, a jednak grają nierówno. Eksponują jedne fragmenty, ukrywają inne i ogólnie sobie nie radzą. Krell – przeciwnie. Wzmacnia pasmo równomiernie, od głębokiego dołu aż do wysokich rejestrów. Może tylko na przełomie wyższej średnicy i góry da się wskazać lekkie osłabienie, ale wynika ono raczej z zamysłu projektanta niż ułomności układu. Owo osłabienie rzutuje bowiem bezpośrednio na sposób, w jaki odbieramy barwę. O niej za chwilę, a na razie powiedzmy, że sprawi miłą niespodziankę.
Po miesiącu intensywnych odsłuchów Krell nie zdradził się z wyraźnymi niedociągnięciami. Owszem, z Lavardinem IT otrzymamy wyrazistszą górę, a dzięki niej – obfitość informacji o zawartości alikwotów w spektrum instrumentów akustycznych oraz akustyce przestrzeni, ale powiedzmy sobie szczerze: kosztując dwukrotnie więcej, francuz łaski nie robi. W swoim segmencie Krell wypada świetnie, jeśli nie wzorcowo, oddając należne miejsce głównym zakresom pasma i umiejętnie uzupełniając je „mniej istotnymi” składowymi. W długim odsłuchu nie czujemy się zmęczeni koniecznością wyławiania szczegółów. Nie giną nam w zamglonym tle ani nie są maskowane szumem. Jest ich, ile potrzeba, a nawet więcej, niż byśmy przypuszczali, sądząc po wyglądzie i cenie.
Trzysetka przekracza oczekiwania także w innych dziedzinach. Po masywnym piecu z amerykańskim rodowodem spodziewalibyśmy się brzmienia potężnego, posadowionego na sążnistym basie, ale zimnego i wyzutego z emocji. Bas jak dzwon, barwa o temperaturze wyjętej dopiero co z lodówki butelki piwa i takiej samej słodyczy. Tymczasem wzmacniacz zachowuje się zupełnie inaczej. Nie dosyć, że basisko potrafi łupnąć, jak się patrzy, to głosy i instrumenty akustyczne pozostają wolne od drażniącej chropowatości i są... naturalnie ciepłe. Tak! 150-watowy Krell gra ciepłą średnicą, która umila odsłuchy, nie powodując, że ucinamy sobie drzemkę.
Z Harbethami Super HL5 S-300i brzmiał przyjemnie, nie roniąc przy tym szczegółów. Nie tylko dało się tego słuchać, ale słuchać się chciało. Czy był to kameralny jazz Garcii Fonsa, czy dopracowane produkcje Michaela Jacksona, dźwięk pozostawał świeży i miły w odbiorze. Panowanie nad basem i potężna dawka dynamiki nie dominowały nad delikatniejszymi elementami. Nie dosyć, że wszystko było poukładane jak na wystawie u jubilera, to jeszcze znalazło się miejsce na subtelności, dźwięki tła i pogłosy. Inteligentne aranżacje z „Hopes and Fears” Keane’a można było analizować albo po prostu cieszyć się nimi, odbierając jako syntezę. Generowane elektronicznie efekty przestrzenne z albumu „Further” The Chemical Brothers zostały odwzorowane wyraźnie i bez wysiłku, a Massive Attack zagrał tyleż niepokojąco, mrocznie, co przemyślnie. Niezależnie od repertuaru, dało się zaobserwować element przyjaznego ciepła, wprowadzony na tyle taktownie, by nie zniekształcał charakteru realizacji i na tyle wyraźnie, by lekko ją doprawiał, czyniąc smaczniejszą, a niejednokrotnie po prostu łatwiejszą do strawienia. Realizatorzy płyty miewają lepsze i gorsze momenty. Jeśli akurat album powstawał w poniedziałek rano, Krell bardzo się starał, żebyśmy zbytnio tego nie odczuli. Podkreślmy jednak wyraźnie: ocieplenie nie powoduje ani rozmiękczenia przekazu, ani utraty przejrzystości. Jeżeli nagranie brzmiało al dente – Krell go nie rozgotował; jeżeli przymilnie – nie zmienił go w rozciapciane puree. Ingerencje mieściły się w granicach przyzwoitości i nawet puryści nie powinni zarzucić trzysetce nadmiernej ingerencji w specyfikę nagrań.
Amerykański piecyk spisywał się na medal. Zamiast atakować słuchacza techniczno-analitycznym jazgotem, minimalnie łagodził kontury i eksponował średnicę. I choć to określenie lepiej pasuje do eterycznych układów lampowych, można się było dopatrzyć nawet odrobiny wdzięku. Bez ulotności czystej klasy A, bez swobody dzielonego ModWrighta, ale jednak wdzięku. Słuchacza, który dotąd na samo brzmienie słów: „integra Krella” dostawał gęsiej skórki i miał ochotę zmykać, gdzie pieprz rośnie, czeka przyjemna niespodzianka. Zamiast bezdusznego sucholca, zamieniającego muzykę w „materiał muzyczny”, dostajemy rasowy audiofilski wzmacniacz, który sprawdzi się nawet w towarzystwie dystyngowanego brytyjskiego odtwarzacza i monitorów BBC. Trzysetka to pełen życia, muzykalny wzmacniacz i miła odmiana po modelu KAV-400xi.
Poza tym dziedziczy w genach atuty, które zbudowały legendę Krella i dużych wzmacniaczy zza oceanu. Zarówno bas, jak przestrzeń i dynamika są reprezentowane godnie i nie będziemy narzekać na ich niedobory. Niskotonowy fundament pozostaje mocny, a równowaga tonalna – niezachwiana. Niskie tony sięgają głęboko i potrafią uderzyć. Na pewno nie są najtwardsze, ale ich kontrola nie budzi zastrzeżeń. Wybrzmienia nie ciągną się bez potrzeby, a syntetyczny podkład nie rozłazi. Co ważne, tak samo wyraźne będą sample w Massive Attack co kontrabas Paula Chambersa z „Kind of Blue” Davisa. Krell nad basem panuje bez wysiłku; zresztą przy takim zapasie mocy i wydajności prądowej nie powinno to nikogo dziwić. Podobnie z dynamiką. Solidne 150 W przy 8 omach to niemal gwarancja, że wzmacniacz potrafi pokazać głośnikom, kto tu rządzi. Z Harbethami radził sobie na takim luzie, że nie sposób się było oprzeć wrażeniu, że chętnie wysterowałby jakieś trudniejsze obciążenie. Przypuszczalnie nawet monitory ATC o skuteczności płyty chodnikowej i przygruntowej impedancji nie byłyby w stanie wytrącić go z równowagi. Impulsy są akcentowane bez zawahania, a selektywność zachowana nawet na wysokich poziomach głośności. Panowanie naddźwiękiem nie stanowi tutaj trudności, co z kolei przekłada się na zrelaksowany charakter odsłuchu. Nie męczą nas zniekształcenia generowane przez końcówkę, która za chwilę wejdzie w clipping. Krell zachowuje zimną krew, nawet gdy robi się gorąco. Akurat tego należało oczekiwać.
Obawy mogło natomiast budzić zachowanie amerykańskiej integry w dziedzinie mikrodynamiki, ale nie było źle. Wzmacniacz lubi, kiedy przekręcimy gałkę mocniej w prawo, ale przy cichszym słuchaniu także stara się różnicować natężenie sygnałów. Przy średniej głośności bardziej się ożywia, dostarczając przekaz skontrastowany i nasycony informacjami. W przestrzeni widać rozmach i umiejętność budowania szerokiego planu. Instrumentaliści nie mogą narzekać na brak miejsca, a scenę wypełnia sporo powietrza. Głębia może nie jest spektakularna, ale wystarcza do zachowania proporcji w przestrzeni. Zresztą w kameralnych składach stadionowa scena wygląda cokolwiek dziwnie. Duży Krell zbuduje bardziej sugestywną stereofonię, ale to chyba oczywiste. Tyle, że jego cena też będzie duża.
Na koniec o przejrzystości. Lekkie cofnięcie przełomu średnicy i góry skutkuje wygładzeniem brzmienia. Bardziej wyrafinowane konstrukcje przekazują więcej detali i subtelności. Po to są. Ale spójrzmy na to inaczej. Przejrzystość to także zdolność do wykazywania zmian, które zachodzą w konfiguracji. Trzysetce naprawdę nie można nic zarzucić. Zmiany źródeł sygnału – z dCS-a Puccini na Accuphase’a DP-600 i DP-500 – naświetlała natychmiast, za każdym razem faworyzując brytyjczyka. Pokazała także różnicę w brzmieniu odtwarzacza wpiętego do kondycjonera najpierw w gniazda separowane Analog, a następnie Digital. Tutaj zmiana była proporcjonalnie mniejsza niż w przypadku przepinania źródeł, ale nadal zauważalna. Gdyby wzmacniacz gubił szczegóły, takie eksperymenty by się nie powiodły.

Reklama

Konkluzja
S-300i to świetna propozycja. Dojrzałe brzmienie, wysoka jakość wykonania, bogate wyposażenie, a na dodatek jedna z najwyżej cenionych marek w hi-endzie. Krellowi gratuluję, konkurencji współczuję. Wygrać z takim przeciwnikiem będzie niezwykle trudno.

56-63 11 2010 T

Autor: Jacek Kłos
Konsultacja techniczna: Piotr Górzyński
Źródło: HFiM 11/2010

Pobierz ten artykuł jako PDF