HFM

artykulylista3

 

Luxman L-507u

58-62 04 2011 01Podobno sprzęt ma grać, a nie wyglądać. Zdarza się jednak, że po rozpakowaniu pudełka oczy powiększają się do rozmiaru pięciozłotówek i wszystkie mądrości odchodzą na bok. Chciałbym to mieć!

Taki właśnie jest L-507u. Wystarczy rzut oka, żeby się w nim zakochać. W jego wzornictwie jest wszystko, co przypadnie do gustu 40-letniemu facetowi. Harmonia kształtów i proporcji, szacunek dla najlepszej epoki w historii hi-fi, powiew własnej młodości. Trudno się też oprzeć odczuciu solidności, które wzmacnia przekonanie, że kiedyś wszystko robiono lepiej.


Luxman jest oldskulowy, ale właśnie dlatego przepiękny, wykonany zgodnie ze standardami, które wcale się nie zestarzały i za którymi wiele osób tęskni. W redakcji uznaliśmy, że to jeden z najładniejszych wzmacniaczy, jakie od dawna oglądaliśmy. Jeżeli ktoś kupi go tylko ze względu na wygląd, uścisnę mu dłoń i pogratuluję dobrego gustu.
Sięganie do przeszłości i odwoływanie się do podprogowych preferencji klienta może się wydać pretensjonalne. Rzadko kto jednak ma do tego takie prawo jak Luxman. Firma należy do najstarszych producentów hi-fi na świecie; w dodatku nie zaczynała w innej branży. Od początku robi to, co robi.
Przygoda zaczęła się w roku... 1925. Wtedy panowie Hayakawa i Yoshikawa założyli Lux Corporation. Japonia w owym czasie była niezbyt rozwinięta technologicznie i gdy zapanowała moda na odbiorniki radiowe, nie istniał żaden miejscowy producent. Mieszkańcy Tokio podziwiali przez szyby wystawowe europejskie i amerykańskie cuda techniki. Dlatego Luxman (ta nazwa była od początku marką Lux Corporation) trafił w niszę i potrzeby Japończyków, którzy na dodatek byli od zawsze wzorowymi patriotami.
Pierwszy odbiornik radiowy z magnetycznymi głośnikami LUX-735 odniósł ogromny sukces. Podobno kilka egzemplarzy trafiło nawet na dwór cesarski. Pojedyncze dotrwały do dzisiaj w muzeach (niektóre nadal działają).
Hayakawa i Ishikawa byli braćmi. Nic dziwnego, że firma przez większość swej historii była imperium rodzinnym. Znając etos pracy i szacunek do mienia mieszkańców wysp, można się spodziewać, że było to motorem jej rozwoju. Przepraszam w tym miejscu za dygresję, ale jeżeli ktoś twierdzi, że Polska może się stać drugą Japonią, to chyba nie wie, o czym mówi. W naszym kraju sprzedaliśmy już chyba wszystko. W Kraju Kwitnącej Wiśni większość korporacji należy do dumnego narodu. Biorąc z niego przykład, można zajść na szczyt. Mieliśmy Diorę, Tonsil, i co?
Luxman zdobywał renomę w czasach największej świetności naszych potentatów. Nie rynki milionami produktów, ale szacunek ludzi ceniących najwyższą jakość. Wprawdzie pamiętam romans Japończyków z niską półką (wzmacniacze za mniej niż 1000 zł), ale imperium braci zasłynęło przede wszystkim z udanych konstrukcji lampowych. Tak jak McIntosh ma w ofercie monobloki lampowe sprzed 40 lat, tak samo Luxman produkuje wzmacniacz zintegrowany SQ-38u, bazujący niemal dokładnie na SQ-38D z 1964 roku. Wygląd urządzenia także nie uległ większym zmianom.
Przy nim L-507u prezentuje się jak nowinka techniczna. Jest identyczny jak niższy model 505u i wyższy 509u. Z zewnątrz różnią się tylko nadrukowanym symbolem, a w tabeli danych – mocą. W katalogu znajdują się też integry L-550A i L-0590A, z zewnątrz bardzo do siebie podobne. Wizualnie odcinają się od linii „u” (Ultimate) kolorem wyświetlacza (uniebieski, A – miodowy), jednak konstrukcyjnie to inne bajki. U pracują w klasie AB i oddają „przyzwoite” moce, natomiast „A” to wzmacniacze pracujące w czystej klasie A, oferujące 20 i 30 watów przy 8 omach. Nasuwa się kolejna analogia z Accuphase’em. Widać, że firmy konkurują ze sobą i celują w tych samych klientów. Ceny także są podobne i dopiero w klasie A widać, że Luxman jest bardziej łaskawy dla portfela. Kto kogo małpował? Nie mam zielonego pojęcia.

58-62 04 2011 02     58-62 04 2011 04

Budowa
Pamiętacie szczytowe modele Technicsa, Sony i JVC z Peweksu? Starały się tak wyglądać, ale chyba nigdy im się nie udało. Podobne cuda podziwialiśmy tylko w zagranicznych czasopismach i katalogach, ale najwyższych linii wspomniane firmy i tak nigdy nie skierowały do Polski. Najdroższy Technics, dzielony, ze wskaźnikami, ledwo dotykał elegancji Luxmana, który w tej estetyce wydaje się ostatnim słowem.
Na płycie czołowej panuje doskonała symetria. Pośrodku mamy efektowny wyświetlacz ze wskaźnikami wychyłowymi, podobny do „telewizorków” McIntosha. Podświetlone dyskretnym błękitem wskaźniki wyglądają po prostu pysznie. Nie przeszkadzają nawet w ciemności, ale wystarczająco przyciągają uwagę, by w pokoju zdominować 100-calową plazmę. Przykrywa je błyszcząca akrylowa szyba, którą radzę czyścić wyłącznie irchą. Nie wiem, czy się rysuje, ale nie warto ryzykować.
Z jej lewej strony mamy gałkę – selektor źródła odsłuchu. Obsługuje cztery liniowe źródła, dwa magnetofony (lub nagrywarki z analogowym wejściem) i aż się prosi, żeby jednym z nich było Nakamichi. Do wyboru mamy także dwa wejścia zbalansowane. Co ciekawe – „bal-line 1” to ścieżka, która omija wszystkie zbędne elementy na drodze sygnału. Wyposażenie wzmacniacza jest kompletne. Wewnątrz tkwi nawet preamp korekcyjny, a jeżeli ktoś zechce używać wkładki MC, to wystarczy przełączyć czułość wejścia małym guzikiem. To dzisiaj rzadka opcja i zasługuje na podkreślenie.
Z prawej strony umieszczono wielką gałę do robienia głośniej. Pod nią znalazł się przycisk „line straight”, odcinający z toru sygnałowego regulatory. A jest ich sporo. Możemy skorzystać z filtra subsonicznego, przydającego się przy słuchaniu winyli (w innych wypadkach bezużytecznego). Jeszcze nie tak dawno czarna płyta była jedynym źródłem dźwięku najwyższej jakości. Złośliwi mówią, że tak pozostało do dziś.
Przycisk „separate” rozdziela przedwzmacniacz i końcówkę mocy. Jest także gniazdo słuchawkowe, selektor źródła nagrania, przełącznik dwóch par kolumn oraz rozbudowany przycisk „mono”. Rzadko się przydaje i tak naprawdę nie znam jego przeznaczenia. Do kompletu mamy też dwupunktową regulację barwy i balans. Accuphase posuwa się dalej, oferując „loudness”, ale to chyba nadmiar szczęścia, skoro mamy „treble” i „bass”.
Na górnej płycie widać dwie eleganckie kratownice, umożliwiające dopływ powietrza do wewnątrz. Są z wysokiej jakości plastiku, ale szkoda, że nie metalowe.
Tył wygląda tak samo jak w Accu. Złocone gniazda z szarymi zaślepkami, dwa komplety XLR-ów wysokiej jakości i zalane plastikiem zaciski kolumnowe, które przyjmują banany, widełki i gołe druty.
Oparta na czterech solidnych, podbitych gumą nóżkach obudowa jest w całości aluminiowa. Płyta czołowa ma ponad 1 cm grubości.
Pilot jest piękny i na wskroś „japoński”. Ma mikroskopijne przyciski, ale w niewielkiej ilości i rozstawione szeroko. Obsługuje tylko wzmacniacz i jest intuicyjny, za co firmie należą się brawa. Widać, że raczej nie zrobili go Chińczycy w ramach dostosowania do wzoru hotelowego telewizora.
Luxman jest skromny. W materiałach informacyjnych nie pisze, że 507 jest wytworem kosmicznej technologii i „jak posłuchasz, to się zes...”. W firmowym opisie wzmacniacz jest określany jako „średnia półka” i próżno tam szukać bałwochwalczych zachwytów.
Jest to „mocna konstrukcja, 200 W na kanał przy 4 omach, wyposażona w technologię ODNF”. Tajemniczy skrót ukrywa określenie sprzężenia zwrotnego, w którym nie stosuje się kompensacji fazy ani klasycznej pętli, umieszczonej w ścieżce sygnału. Luxman ma „patent dotyczący globalnej pętli sprzężenia zwrotnego dla wzmacniacza końcowego. Dzisiaj firma używa nowego opracowania (...), które polega na wyizolowaniu zniekształceń i szumu na wyjściu urządzenia oraz zamknięciu pętli zwrotnej tylko dla tego wyizolowanego sygnału. Dzięki temu nie wpływa się na sygnał muzyczny, a pochodną właściwością jest to, że nie trzeba stosować układu DC-servo”. I dalej: „Niska impedancja wyjściowa oraz zredukowane zniekształcenia, poprawiony stosunek sygnał/szum, a także wysoka moc – wszystkie te rozwiązania kreują pełen mocy i wyrafinowania muzyczny spektakl”. Jak poprawiano stosunek i doszło do wyrafinowania, niestety, nie wiadomo. Ale po rozkręceniu obudowy wzmacniacz wygląda jak obiekt marzeń czytelnika niemieckiej prasy.
Środek jest szczelnie wypełniony i podzielony na pięć komór, odizolowanych blaszanymi przegrodami. W centrum znalazło się zasilanie złożone z potężnego transformatora E-I (widać ręczne wykonawstwo) i czterech kondensatorów, oznaczonych logiem Luxmana. Po bokach – końcówki mocy, dosyć skomplikowane i naszpikowane komponentami. Tranzystory, których nie da się zobaczyć, przytwierdzono do solidnych radiatorów. Nie grzeją się zbytnio, więc raczej niewielka część mocy jest oddawana w klasie A. Z przodu widać układy sterujące; z tyłu – wyjściowe. Wszystko zamknięto w „pudełeczkach”, więc rozbudowana konstrukcja w ten sposób się porządkuje. Na pierwszy rzut oka widać, że europejskie wzmacniacze idą w stronę uproszczenia, natomiast japońskie nie boją się komplikacji.

58-62 04 2011 07

Konfiguracja
Wzmacniacz pracował z kilkoma parami kolumn: Audio Physic Tempo VI, Spendorami SA1 i tanimi JBL-ami Studio 190. Kable pochodziły od Harmoniksa. Jako źródło wystąpił Gamut CD-3, a wszystko stało na stolikach StandArtu.
Wzmacniacz Luxmana powinien spokojnie wysterować większość dostępnych w sklepach kolumn, jednak w przypadku opornych wynalazków byłbym równie ostrożny, jak z analogicznymi piecami Accuphase’a.

58-62 04 2011 05     58-62 04 2011 06

Wrażenia odsłuchowe
Większość audiofilskich klocków stara się zerwać ze stereotypem japońskiego wzmacniacza. Głównym argumentem jest tutaj jakość dźwięku. Patrząc na sprawę globalnie, trudno nie przyznać takiemu rozumowaniu racji, ale w kontekście historycznym trzeba wziąć pod uwagę, że były to tanie urządzenia i dwadzieścia lat temu „wieże” stanowiły odpowiednik dzisiejszych empetrójek. Wypada tylko zatęsknić za tamtymi czasami. Z drugiej strony, nie sposób pominąć najwyższych modeli Technicsa, Pioneera czy Denona. Kosztowały czasem nie mniej niż Krelle i lądowały na szczytach rankingów. Oczywiście, grały o wiele lepiej niż ich bracia z dolnych rejonów cenników, ale... Charakter brzmienia pozostawał w gruncie rzeczy ten sam. Pytanie: dlaczego? Bo tak się ludziom podobało.
Czy można wobec tego powiedzieć, że L-507u to „supertechnics”? Moim zdaniem, zdecydowanie tak i nie trzeba się bać tej diagnozy. Wiele osób szuka tej estetyki i niewykluczone, że obecnie ich wymagania spełnią tylko wzmacniacze Luxmana i Accuphase’a w klasie AB. Zresztą, w ich dźwięku widzę same podobieństwa.
Najbardziej zauważalna jest ekspozycja góry, a w zasadzie dolnej części tego zakresu. Przez to głośniki mają skłonność do cykania, szeleszczenia i metalicznego nalotu. W klasyce może to przeszkadzać, zwłaszcza osobom, które miały już do czynienia z lampą albo z ocieplonymi w średnicy duńskimi tranzystorami. Tu jest odwrotnie, bo centrum pasma jest lekko cofnięte, co w połączeniu z podkreślonym wyższym basem daje efekt delikatnego konturu. Dźwięk nie nosi znamion ocieplenia; jest raczej chłodny i analityczny, chwilami ostrawy.
Tworzy to pewien specyficzny klimat, przywodzący na myśl właśnie Technicsa, ale uczulam – należy to traktować jako cechę, a nie wadę. Bo Luxman jest japoński, ale jest też w stosunku do wspomnianych przykładów „peweksowskich” – bardzo drogi. Nieprzypadkowo, bo jego zalety zostały wyeksponowane do granic możliwości. Najlepiej dostrzeżemy to, słuchając nagrań rockowych z lat 70., 80. i 90. Dlatego wygrzebałem z półek (swoich i sklepowych) całe dyskografie Alan Parsons Project, Marillion, Emerson, Lake & Palmer i Genesis, dołączyłem do tego studyjne albumy Pink Floyd, Oldfielda, The Who i... długo by jeszcze wymieniać. Po kilku dniach skoncentrowałem się wyłącznie na tej muzyce i przyznam, że przeżycie okazało się ciekawe. Te płyty nie zawsze brzmiały na moim McIntoshu tak, jak chciałem (a może pamiętałem?). Zawsze zrzucałem to na karb kiepskiej realizacji, niedoskonałego technicznie sprzętu rejestrującego. Nie wziąłem jednak pod uwagę najbardziej oczywistej rzeczy – że były tak robione, bo ludzie mieli taki sprzęt. Pouczające doświadczenie. I tutaj góra spotkała się z Mahometem.
Wszystkie te „cudowne starocie” zabrzmiały zaskakująco świeżo. Luxman po prostu je podrasował i podał całą prawdę tamtych czasów. Jednak już nie na Altusach, ale w jakości, o której 30 lat temu mogliśmy jedynie pomarzyć. Dźwięk urósł jak na drożdżach i na przykład na „Pyramid” Alan Parsons Project wypełnił pokój masywną ścianą decybeli. Możliwości dynamiczne L-507u okazują się niekiedy wręcz imponujące. Przy głośnym graniu można się poczuć niemal jak na koncercie, a analityczność pozwala się delektować szczegółami. Nie muszę przypominać, jak wiele ich jest w progresywnym rocku i jak ogromne znaczenie mają dla odbioru muzyki. To właśnie niuanse decydują, że chętnie wracamy do tych nagrań i za każdym razem jesteśmy w stanie podejść do nich inaczej. Mnie zawsze przychodzi do głowy jedna myśl: jak świetni fachowcy pracowali wówczas przy powstawaniu płyty. Jak to ogromne przedsięwzięcie było możliwe do zrealizowania tylko dlatego, że wówczas ludzie kupowali płyty, a na nowy album swojego ulubionego zespołu czekali cierpliwie dwa lata. Muzycy musieli się pochylić nad każdym szczegółem, przeanalizować dziesięć razy kompozycję i partie instrumentalne. Klapa oznaczała ogromną stratę finansową.
Dzisiaj płytę nagrywa się na kolanie. Każdy może to zrobić na starym pececie i mikrofonach z demobilu. Dlatego podaż jest z jednej strony ogromna, bo przecież każdy może sobie płytę „wypuścić”, ale z drugiej, jeżeli każdy, to prawem statystyki w 90 % byle kto. Tutaj leży tajemnica zalewającego nas chłamu. Albumów nagranych za torbę śliwek przez gwiazdy telewizyjnych seriali, a potem ściąganych za darmo z sieci. Nie pochwalam piractwa. Nie mam na półce ani jednego CDR-a, ale trudno nie pomyśleć, że skoro większość obecnej muzyki jest g.... warta, to też i g... się powinno za nią płacić. Pieniądze zostawiane w kasie są wyrazem szacunku dla artysty. Pamiętajcie o tym, „tnąc muzę z kompa”. Zwłaszcza tę dobrą.
Wracając do Luxmana i wartościowej muzyki minionych lat, warto podkreślić jeszcze jedną zaletę tego połączenia – przestrzenność. Luxman w tym zakresie zachowuje się jak rasowy produkt audiofilski. W roztaczaniu pejzaży i pokazywaniu dalszych planów nie ma kompleksów wobec dobrej lampy, ale też dźwięk nie traci energii ani masywności.
Kolejna, tym razem dość kontrowersyjna sprawa, to bas. Nie ma on charakteru znanego z dzisiejszych high-endowych pieców, gdzie podkreśla się niski zakres. Do głosu dochodzi za to część wyższa. Nie wiem, czy to kolejna koloryzacja, czy bardziej prawidłowe oddanie charakterystyki? W każdym razie jest inaczej, niż się przyzwyczailiśmy. Po kilku godzinach słuchania dochodzimy jednak do wniosku, że mimo potęgi i bezpretensjonalności w pompowaniu decybeli, bas wcale nam nie przeszkadza. W starszych nagraniach staje się wręcz fizjologiczny. A jeżeli już przyjrzymy się szybkości i kontroli, to na twarzy pojawia się uśmiech.
W dzisiejszym rozumowaniu i przy włączeniu analizy, trudno uznać cykanie i lekko „tubowy” charakter góry, osuszenie średnicy plus na dodatek „poprawiony” bas za high-endowe atrakcje. Trzeba jednak podejść do sprawy inaczej: dobrać repertuar (co nie będzie trudne, bo wiele osób ma płytoteki w 90 % dopasowane do tej potrzeby), usiąść wygodnie i spojrzeć na muzykę z lotu ptaka. Wówczas zaczynamy odczuwać zupełnie inaczej i nie zawsze cudowny remaster okaże się lepszy od oryginalnej wersji.
Nie zapominajcie, że jeszcze lepiej słuchać takiej muzyki z winylu. Luxman daje tę możliwość bez dodatkowych wydatków. Żałuję, że nie miałem akurat pod ręką gramofonu; najlepiej „z epoki”. Myślę, że dodane do cykania góry trzaski nie przeszkodziłyby mi w dalszym tygodniu podróżowania w czasie. Tyle że wówczas musiałbym sprzedać samochód i ostatnią koszulę. Czarne płyty nie należą do tanich.

Reklama

Konkluzja
Czasem obiegowe obelgi, rzucane z przekąsem w tak zwanym „środowisku” mogą nabrać zupełnie innego znaczenia. „Supertechnics”, „stary wzmacniacz do starej muzyki”, „zafiksowany loudness”... Tylko żeby się nie okazało, że właśnie czegoś takiego od dawna szukacie, bo ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.

58-62 04 2011 T

Autor: Maciej Stryjecki
Źródło: HFiM 04/2011

Pobierz ten artykuł jako PDF