HFM

artykulylista3

 

Leben CS-1000P

Mag 18-22 09 2013 02Japończycy twierdzą, że wizja bez działania to marzenie, a działanie bez wizji to koszmar. w tym przypadku wszystko - i wizja, i działanie, których efektem jest marzenie audiofila w postaci nieprzeciętnej końcówki mocy.

CS-1000P wyglądem mocno przypomina swojego poprzednika – CS-660P. Dla jednych może być zbyt surowy, dla drugich staromodnie piękny. Tak czy inaczej, od razu widać, że mamy do czynienia z Lebenem.


Obudowę wykonano starannie, w całości z blachy stalowej lakierowanej na kolor szaro-stalowy, ciut ciemniejszy niż w 660. Z przodu posadowiono lampy, a tuż za nimi – zakryte osłoną w kolorze obudowy transformatory wyjściowe, dławik zasilacza i stojący samotnie z boku czarny transformator zasilający. Tego we wzornictwie Lebena zrozumieć nie mogę, bo czerń odstaje od przyjętej kolorystyki. Zakładam, że był jakiś powód, ale żaden logiczny oprócz irracjonalnego „bo tak” nie przychodzi mi do głowy.
Ogólnie jednak wzmacniacz wygląda przyjemnie, a do kompletu dochodzą jeszcze drewniane boczne ścianki i pochyły front, zawierający tylko niewielkie pokrętło regulacji głośności, włącznik sieciowy z zieloną diodą i podświetlony napis „A Motion Sound”.
Pojawiła się też rzecz nowa. Na obudowie transformatorów, zaraz za lampami mocy, wygrawerowano napis: „Your lifelong partner to live with music”, oświetlany delikatnym światłem żarzących się lamp. To robi wrażenie.
Na chassis tuż przed wspomnianym transformatorem umieszczono elegancki podświetlany miliamperomierz, przed którym znajduje się wybierak lampy, którą chcemy wyregulować, a także cztery potencjometry oznaczone V1-V4, odpowiednio dla każdej z lamp mocy.
Stopień końcowy CS-1000P jest konstrukcją push-pullową i pracuje w klasie AB. W standardowej konfiguracji montuje się rosyjskie tetrody strumieniowe Tung-Sol KT120, które są mocniejszym odpowiednikiem KT88.

Wzmacniacz przystosowano także do: KT88, KT66, 6550A/C, 350B, EL34 i KT77.
Przedwzmacniacz pracuje w trybie single-ended. W stopniu wejściowym zastosowano dwie podwójne triody 6922 Electro-Harmoniksa. Sterujące to dwie 6CG7 General Electric.
Z tyłu widać duże terminale głośnikowe z umieszczonym między nimi selektorem impedancji kolumn: 4, 6, 8 i 16 Ω. Obok znalazł się przełącznik hebelkowy, umożliwiający wybór trybu pracy lamp mocy trioda/pentoda, choć w przypadku KT120 ten drugi powinien być raczej opisany jako tetroda.
Po drugiej stronie ulokowano parę wejść RCA. Rozwiązanie to ogranicza funkcjonalność – można podłączyć tylko jedno źródło sygnału. Bardziej rozbudowany system wymaga dokupienia przedwzmacniacza, a ten w wykonaniu Lebena kosztuje około 20 kzł. Cena zestawu rośnie do blisko 50 kzł, a to już droga impreza.
Na otarcie łez dodam, że jest to urządzenie wysokiej klasy. Płacimy za wyśrubowaną jakość i zegarmistrzowskie wykonanie, ponieważ każdy Leben jest nie tylko składany, ale również lutowany ręcznie!

 

Aleksandra Chilińska

Mag 18-22 09 2013 opinia1

Z urządzeniami hi-fi jest jak z miłością – raz potrzebujemy czasu, żeby się oswoić i zaprzyjaźnić, zanim stwierdzimy, że to jest „to”, innym razem uczucie spada na nas jak grom z jasnego nieba. Tak właśnie było z Lebenem – strzał prosto w serce. Po kilku pierwszych sekundach wiedziałam, że wpadłam po uszy jak nieopierzona gimnazjalistka.
Wystarczy chwila, by stwierdzić, że mamy do czynienia z dźwiękiem najwyższej próby, o rzadko spotykanej barwie i kontroli. Jednak pierwsze, co się rzuca w uszy, to obłędna przestrzeń, wykraczająca bardzo daleko poza linię kolumn. W trakcie testu w moim pokoju stały trzy pary głośników i wierzcie mi, gdyby nie kable głośnikowe, nie dałoby się stwierdzić, które właśnie grają. Dźwięk wypełnił pomieszczenie od ściany do ściany, od podłogi aż po sufit… Był wszędzie. Powstało coś na kształt dźwiękowej kurtyny. Mięsistej jak aksamit, z gęstym splotem, za którą kryje się bardzo głęboka scena.
Dynaudio Special 25 mają tendencję do basowych samowolek. Potrzebują więc wzmacniacza w stylu tyrana i zamordysty. Leben był bezlitosny, a kolumny chodziły jak na smyczy, pomrukując basem tylko na tyle, na ile im pozwolił. Co ciekawe, o ile w przypadku innych wzmacniaczy zdarzało się, że podmuch z bas-refleksu odbijał się czasem od ściany, o tyle w tym przypadku mogłabym postawić monitory tuż przy niej i nie miałoby to znaczenia. Adaptacja i akustyka pomieszczenia stały się zupełnie nieistotne.
Bas był głęboki i schodził tak nisko, że niemal pachniał piekielną siarką.
Gwałtowne tąpnięcia z płyty do filmu „Avatar” wybrzmiewały praktycznie do granicy słyszalności, a trzeba wspomnieć, że nie jest to łatwe nagranie i niejeden wzmacniacz nie był w stanie utrzymać dołu do samego końca.
Niskie tony grały z rozmachem i jakby od niechcenia. To jednak tylko pozory, bo za tym luzem stoi japońska kalkulacja. To duża sztuka: pokazać wyczynową jazdę na krawędzi tak, jakby to był poobiedni spacerek.
Ale nie tylko niskie rejestry zasługują na pochwałę. Każdy zakres prezentował się w sposób niezapomniany, współtworząc piękną i niezwykle barwną całość. To nieprzeciętna cecha Lebena – czar brzmienia, które jest jak soczyste czereśnie. Im dłużej słuchałam, tym bardziej nie mogłam wyjść z podziwu. Cieszyłam się każdym dźwiękiem.
CS-1000P z jednej strony podaje muzykę całościowo; z drugiej – zachowuje rozdzielczość i zróżnicowanie dźwięku.
Należy pamiętać, że jest to wzmacniacz lampowy. Słychać to zwłaszcza w średnicy pasma. Wokale są lekko zaokrąglone i uwypuklone trochę przed linią głośników. Zachowują przy tym znakomitą szczegółowość. Słychać każdy przydech, mlaśniecie i westchnienie.
Taki sposób prezentacji sprawia, że muzyki chce się słuchać – nie dość, że łagodzi obyczaje, to na dodatek zachwyca bogactwem informacji.

Mag 18-22 09 2013 04     Mag 18-22 09 2013 07

Motet „Spem in Alium” Tomasa Tallisa rozbrzmiał nieziemsko – krystalicznie, dźwięcznie, z niesamowitym ładunkiem emocji i przeżyć, a co najważniejsze, do uszu docierały dokładnie rozseparowane głosy 40-osobowego chóru.
Śpiew Jorgosa Skoliasa („Tales”) już dawno nie sprawił mi takiej przyjemności i nie wywarł tak piorunującego wrażenia. Audiofilski „plankton” unosił się w pokoju. Prawie słychać było myśli artysty.
Traktowałam Lebena różnym materiałem – kobiecą wokalistyką, popem, muzyką kameralną, symfoniczną czy nawet rockiem – i każdy repertuar był przedstawiany prawie namacalnie. Każde nagranie wchodziło na zupełnie inny poziom odbioru. Dało się odczuć, zobaczyć, usłyszeć każdego wykonawcę i instrument z osobna.
Powyższa opinia, wbrew pozorom, nie jest przejawem egzaltacji. Nie powstała także w wyniku zachłyśnięcia się japońskim powietrzem. Sprawdzałam Lebena ze wszystkim, co przyszło mi do głowy, wnikliwie i długo, bo przecież żadne urządzenie nie może być aż tak dobre! A jednak.
Oczywiście jest jedno „ale”. Poprzedni model CS-660P miał w sobie to enigmatyczne coś czy jak kto woli: magię. CS-1000P już tego nie ma. Jest za to nieprawdopodobnie dokładny, szybki i rozdzielczy, czym może skusić nawet bardziej liberalnych zwolenników tranzystora.
Zmiany trybów pracy lamp dają dużo, choć w moim odczuciu w pentodowym grało zdecydowanie lepiej. Dźwięk był okrąglejszy, kontury uległy lekkiemu zatarciu, ale tylko na tyle, by delikatnie wygładzić brzmienie, nie tracąc detali ani dynamiki.

Mag 18-22 09 2013 03     Mag 18-22 09 2013 08

Leben CS-1000P to świetny wzmacniacz lampowy o… lampowym brzmieniu –nieprzeciętnie precyzyjnym, a mimo wszystko lampowym. Dla tych, którzy lampy kochają i rozumieją, będzie stanowił muzyczny Broad Peak. Dla tranzystorowych ortodoksów prawdopodobnie pozostanie lampą; nawet jeśli bardzo dobrą, to nadal lampą.
CS-1000P zamienia każdy odsłuch w muzyczną noc Kupały. Czaruje emocje, dźwięki i energię, powodując, że nic już nie jest takie samo. Czas się rozciąga, a muzyka smakuje jak zimny szampan z malinami.
Japończycy mówią, że „gdy ktoś dosiadł tygrysa, to już z niego nie zejdzie”. Ja dosiadłam, na swoją zgubę.

Aleksandra Chilińska

Mag 18-22 09 2013 opinia2

Na pierwszy rzut oka Leben wcale mi się nie spodobał. Wyjęty z pudła był wielki, niezgrabny, „techniczny” z wyglądu i upstrzony pretensjonalnymi sloganami na obudowie (w dodatku napisanymi z błędem i podświetlanymi światłem jarzeniowym). Z poczucia estetyki i znajomości ortografii – pała dla projektanta. Wszystko to jednak zaczęło mieć trzeciorzędne znaczenie, kiedy włączyłem przycisk „on”, a z głośników popłynęła muzyka.
Chcąc uniknąć podejrzeń o egzaltację, wyjaśnię od razu, że już nieraz słyszałem podobnie grające wzmacniacze. Sęk w tym, że były to zazwyczaj tranzystorowe konstrukcje dzielone w cenie samochodu średniej klasy i o mocy nominalnej znacznie przekraczającej dwieście watów. W przypadku Lebena pojedyncze urządzenie o średniej mocy oferuje słuchaczowi cały wachlarz atrakcji z najwyższej półki.
Przede wszystkim niesamowicie obszerną i stabilną przestrzeń, którą trudno zepsuć nawet złym ustawieniem głośników czy niedostosowanym pomieszczeniem. Czarne jak smoła tło, które ciągnie się w nieskończoność. I ogromny bas, schodzący aż do trzewi, z przepotężnym „ump”, gdy tylko odezwą się kontrabasy, organy bądź kotły.
Na płycie koncertowej szwedzkiego puzonisty Nilsa Landgrena („Live in Montereaux”) nisko schodzących dźwięków nie brakuje, podobnie jak pulsującej motoryki i jazz-rockowego czadu. Leben przekazał wszystkie te aspekty w sposób tak przekonujący, że słuchając muzyki z oddalenia, można było ulec złudzeniu, że ktoś urządził sobie w domu prywatny koncert. Jednak nie tyle samo natężenie nieskompresowanego dźwięku robiło wrażenie, co raczej jego nasycenie i rozdzielczość. Ta ostatnia nie ginęła nawet przy bardzo wysokich poziomach głośności i nadawała odtwarzanej muzyce złudzenie namacalności i realizmu. To samo działo się w koncertach organowych Bacha (Ton Koopman), gdzie jedynym ograniczeniem dla wolumenu brzmienia pozostawały skromne wielkościowo membrany głośników. W kunsztownych fugach bez trudu można było śledzić skomplikowane przebiegi poszczególnych głosów oraz zmieniającą się akustykę wnętrz kościołów, w których zrealizowano nagrania.

Reklama

Najniższe dźwięki, potężne i schodzące o wiele głębiej, niż pozwala na to mój używany na co dzień wzmacniacz, były nie tylko ciepłe i soczyste, ale też wyraźnie przeciągnięte. Już miałem napisać, że – w porównaniu z twardym i szybkim basem wielu tranzystorowych końcówek – jest to ewidentna wada, ale traf chciał, że tego samego dnia poszedłem na koncert Rosyjskiej Orkiestry Narodowej, która prezentowała „Ognistego ptaka” Strawińskiego. W środkowej części usłyszałem charakterystyczne tąpnięcie kotłów wspomaganych przez kontrabasy, które – choć nie do powtórzenia w warunkach domowych – wcale nie było suche ani krótkie, ani też „punktualne”. Był to raczej ciepły, sięgający czeluści bas, którego wybrzmienie ciągnie się jeszcze przez spory ułamek sekundy od momentu ataku, a składowe harmoniczne wręcz rozpływają się po ciele. A zatem w konkurencji „najbliżej muzyki na żywo” Leben wygrywa w cuglach.
Jednak japoński wzmacniacz to nie tylko wyczynowe granie. Poszukiwacze lampowej średnicy będą więcej niż usatysfakcjonowani. Głos ludzki jest nie tylko cudownie zawieszony w olbrzymiej przestrzeni, okrągły i wyeksponowany, ale też pełen szczegółów i smaczków. Ot, choćby na mistrzowsko nagranej najnowszej płycie Kari Bremnes „Og så kom resten av livet”, gdzie subtelnie zmieniający się wokal podpowie nam, które utwory zrealizowano tego samego dnia, a które w większych odstępach czasu. Leben świetnie też sobie radził z gęstymi fakturami wokalnymi, których nie brakuje na płycie z muzyką Bartłomieja Pękiela (The Sixteen Ensemble). Głosy były ciepłe, wypełnione alikwotami, a jednocześnie pięknie rozseparowane, dzięki czemu można było śledzić każdą linię melodyczną z osobna. Duża klasa.
Idealna równowaga między ciepłem brzmienia a jego czytelnością to jedna z czołowych zalet recenzowanego urządzenia. Zarówno w „Koncertach drezdeńskich” Vivaldiego, jak i w nagraniach big-bandu Counta Basiego dźwięk był z jednej strony przejrzysty i analityczny, a z drugiej nasycony, pełny i cielisty. Po raz kolejny przekonałem się, że godzenie pozornych sprzeczności to charakterystyczna cecha sprzętu z najwyższej półki. Z jednej strony, mamy więc stereotypowo pojęte brzmienie lampowe – dużo ciepła, wypełnienia i łagodności, a z drugiej – rozmach, potęgę i kontrolę mocnej, tranzystorowej integry.
Wady? Tryb triody. Po jego włączeniu, z niewiadomych przyczyn, cała magia znika, żeby pojawić się z chwilą ponownego przełączenia wzmacniacza w tryb pentody. Lekkie brzęczenie transformatora, które może być nieco słyszalne w dobrze wygłuszonych pomieszczeniach. A poza tym… tylko brać i grać.

Bartosz Luboń

Mag 18-22 09 2013 daneTechniczne

Autor: Aleksandra Chilińska i Bartosz Luboń
Źródło: MHF 03/2013

Pobierz ten artykuł jako PDF