HFM

artykulylista3

 

Creek Evolution 2

44-46 07-08 2009 01Creek jest, nie bez racji, uznawany za jeden z filarów brytyjskiego hi-fi. W przeciwieństwie do innych wyspiarskich producentów, jak Arcam czy NAD, pozostał wierny tradycyjnemu stereo. Dowodem na to jest zestaw Evolution 2, będący najnowszą propozycją angielskiej wytwórni.

Seria Evolution zastąpiła trzy lata temu najtańszą linię 43. Te niepozorne urządzenia, zwłaszcza wzmacniacze o aparycji samoróbek, oferowały brzmienie przyjemnie kontrastujące z wyglądem.

W przypadku Evolution, zamiast szarozielonej farby, mamy szczotkowane aluminium na zewnątrz i nowoczesne rozwiązania w środku. Odbiło się to, niestety, na cenie, ale wzrost wartości materiałowej widać nawet nieuzbrojonym okiem.
Po okrzepnięciu nowej serii Mike Creek postanowił nieco ją ulepszyć i na początku bieżącego roku wprowadził „dwójki”. Modernizacji poddano zarówno odtwarzacz, jak i wzmacniacz. Na szczęście ceny już dalej nie rosły.

Budowa
Odtwarzacz
Pomimo zmian konstrukcyjnych, wygląd „dwójki” praktycznie się nie różni od pierwszej edycji Evolution. Przedni panel wykonano z 12-mm płyty aluminium. Ani w odtwarzaczu, ani we wzmacniaczu nie przewidziano trybu „standby". Jeżeli chcielibyście utrzymywać je przez cały czas pod prądem – możecie maksymalnie przyciemnić wyświetlacze. Wszystkie guziczki wykonano z metalu. Aluminiowa jest także mała listewka maskująca szufladę napędu.

44-46 07-08 2009 02     44-46 07-08 2009 03

Tylna ścianka nie przynosi wzniosłych doznań, ale po zdjęciu pokrywy aż mlasnąłem z ukontentowania. Widać, że projektanci Evolution 2 nie szczędzili grosza.
Chassis skręcono z grubych stalowych blach, a przeciwpancerny panel frontowy jest tylko do niego przymocowany i nie stanowi elementu konstrukcyjnego. Elektronikę zebrano na dwóch płytkach drukowanych. Mniejsza, umieszczona pod napędem, steruje pracą serwomechanizmu, a dyżurnym ruchu jest zmodyfikowany układ NXP-CD10. Transport dostarczył chiński potentat Asatech. Na podkreślenie zasługuje fakt, że układ optyczny umieszczono na stalowych sankach, posadowionych na antywibracyjnych gumowych amortyzatorach.
Resztę elektroniki znajdziemy na drugiej płytce. Od razu przykuwa wzrok transformator z rdzeniem C, będący podstawą zasilacza. Przewidziano osobne odczepy dla sekcji cyfrowej i analogowej. Za filtrację dla pierwszej z nich odpowiadają dwa kondensatory elektrolityczne Elny po 8200 μF każdy. W przypadku sekcji cyfrowej będzie to jeden Nichicon o pojemności 6800 μF. Łączna pojemność kondensatorów w sekcji zasilania wynosi ponad 23000 μF. Jak na odtwarzacz CD to naprawdę sporo.
Przetwornik cyfrowo-analogowy to Burr Brown PCM1796, pracujący w trybie 24 bity/192 kHz. Zakres dynamiki w stosunku do pierwszej wersji Evolution wzrósł o 6 dB. W stopniu analogowym dostrzegłem Burr Browna OPA 2134, odpowiedzialnego za filtrację sygnału. Przed samym wyjściem znalazł się jeszcze przekaźnik Takamisawy i... to by było na tyle.

44-46 07-08 2009 04     44-46 07-08 2009 06

Wzmacniacz
Front piecyka Evolution 2 jest do bólu „creekowaty”, choć w porównaniu ze skrajnie purystycznymi przodkami i tak został bogato wyposażony. Poza pokrętłami selektora wejść i potencjometru oraz dwoma przyciskami – włączającym urządzenie i uaktywniającym pętlę magnetofonową – na froncie pyszni się niebieski wyświetlacz, identyczny jak w odtwarzaczu. Poza nazwą źródła oraz poziomem głośności niewiele się z niego dowiemy, ale jak na Creeka to i tak maksymalny wypas.
Oczywiście przednią ściankę wystrugano z grubego bloczka aluminium, podobnie jak oba pokrętła i przyciski.
Na zapleczu znalazłem wszystko, co tam być powinno, czyli pięć wejść liniowych, w tym jedno z pętlą magnetofonową, zacisk uziemienia gramofonu, złocone terminale głośnikowe i przyzwoite gniazdo zasilające. Tym, czego nie spodziewałem się zobaczyć, było szóste wejście, oznaczone jako AV Direct. Prowadzi ono bezpośrednio do końcówki mocy i, jak deklaruje producent, może być wykorzystane do nagłośnienia przednich kanałów w systemie kina domowego. Czyżby czekały nas zmiany? Pożyjemy – zobaczymy, a na razie śrubokręty w dłoń.
Obudowę wzmacniacza zaprojektowano identycznie, jak w odtwarzaczu CD. Oba urządzenia wyposażono w nowe nóżki antywibracyjne, wykonane z twardej, ale elastycznej gumy i uformowane w kształt szprychowych felg samochodowych.
Wnętrze zdominował duży transformator toroidalny sygnowany przez Creeka. Zasilanie uzupełniają cztery kondensatory o łącznej pojemności 18800 μF, rozdzielone pomiędzy dwa prostowniki, dla każdego kanału osobno. Elektronikę zmontowano na wspólnej płytce drukowanej, a w centrum, w specjalnie wyciętym okienku, umieszczono odlewany radiator z dwiema parami Sankenów C3856/A1492. Końcówka mocy powstała w oparciu o układ Darlingtona. Deklarowana moc to 2 x 80 W/8 Ω.
Do tłumienia głośności zatrudniono Burr Browna PGA2311, a preamp bazuje na stereofonicznym wzmacniaczu operacyjnym OPA2604, współpracującym z czterema tranzystorami JRC. Przełączaniem wejść zajmują się przekaźniki Takamisawy.
Ostatnim elementem zestawu jest systemowy pilot, obsługujący oba urządzenia. Gdyby w towarzystwie odtwarzacza i wzmacniacza stanął tuner, sterownik i z nim sobie poradzi. Choć bezwzrokowa obsługa wymaga wprawy, to najważniejsze przyciski umieszczono pod kciukiem. Pozostałych będziemy używać sporadycznie.

44-46 07-08 2009 05     44-46 07-08 2009 07

Wrażenia odsłuchowe
Co by o wyglądzie Creeka nie mówić, to pod względem charakteru brzmienia nie jest to zestaw dla mas. Popularna muzyka rozrywkowa, reprezentowana przez plastikowe blondynki, zabrzmiała na nim płasko i nijako. Stereofonia składała się po prostu z prawego i lewego kanału. Dalsze plany zostały zaledwie zarysowane, a barwy instrumentów wyglądały jak potraktowane wybielaczem z wysoką zawartością chloru. Co gorsza, nawet staranne realizacje, pochodzące z dużych wytwórni, np. płyty Yes czy Dire Straits, nie wywołały ekstazy, a jako że wzmacniacz został pozbawiony regulatorów tonu, nie można się było nimi poratować i „poprawić” brzmienia.
Potencjalny nabywca, który na sesję odsłuchową wybierze się z naręczem płyt, będących odzwierciedleniem gustów muzycznych radiowych didżejów, po kwadransie powie: „pas”! I popełni błąd, ponieważ im mniej „gorąca” płyta lądowała na tacce odtwarzacza, tym większe rozpalała emocje.
Pierwszą poważną zmianę w brzmieniu zauważyłem przy odsłuchu nieśmiertelnego „Amused to Death” byłego basisty Pink Floydów, Rogera Watersa. Scena się rozwarła, ukazując mroczne zakamarki dalekich planów. Wypełniła się przy tym powietrzem i odgłosami przyrody, których zdążyłem się już nauczyć na pamięć. Dalsze podnoszenie poprzeczki tylko wyszło systemowi na dobre.
Cassandra Wilson pozbyła się chłodnego dystansu, zrobiła kilka kroków w moją stronę i choć o spoufalaniu się nadal nie mogło być mowy, to już pierwszy utwór z albumu „Traveling Miles” zbudował intymny nastrój. Brzmienie ulokowało się po ciepłej stronie neutralności, na tyle daleko, by złagodzić głoski szeleszczące, ale nie aż tak, by wpłynąć na słyszalność miotełek masujących membranę werbla.
Jako następne do odtwarzacza trafiło „Kind of Blue”, które mimo swoich lat jakością brzmienia kasuje wiele wielkonakładowych wydawnictw. Trąbka Milesa była ostra niczym sztylet z damasceńskiej stali, choć rękojeść owinięto miękkim aksamitem. Kilka innych krążków z akustycznym jazzem i bluesem utwierdziło mnie w przekonaniu, że ten właśnie kierunek powinni obrać przyszli użytkownicy Evolution 2. Kontrolne porównanie „Innuendo” Queen i „The Time” tria Możdżer/Danielsson/Fresco pokazało Evolution 2 jako dwa różne systemy. W pierwszym przypadku, niestety, był to zestaw przeciętny i nijaki; w drugim – porywający i przekazujący emocje zapisane na płycie.
Tak naprawdę Creek rozwinął skrzydła dopiero w klasyce. Nawet w niezbyt audiofilskich nagraniach zaprezentował się z najlepszej strony. Bardzo dobrze wypełniona scena bez problemu ukazywała głębię, a jej umiejscowienie w stosunku do linii głośników w dużej mierze zależało od sposobu realizacji. Creek przewybornie prezentował gitarę klasyczną, klawesyn i ludzkie głosy. Choć jego żywiołem były kameralne składy, to w dużych formach także poruszał się swobodnie. Wprawdzie w oratorium „Mesjasz” poszczególne głosy w chórze nie były jeszcze rozróżniane, ale solowe arie robiły duże wrażenie.
Ostatnią płytą formalnego testu było „Requiem” Mozarta, prowadzone przez Jordi Savalla. Dreszcze, które pojawiły się przy pierwszych taktach, wygasły dopiero po wybrzmieniu Agnus Dei. Mówimy na to: „muzykalność”.

Reklama

Konkluzja
Bywają instrumenty z duszą, samochody z duszą i sprzęt hi-fi też. Choć wyznawcy mistycznego podejścia do martwych przedmiotów zarzucą Creekowi nadmiar scalaków i brak lamp, Evolution 2 niesie ze sobą ducha urządzeń z najlepszych lat stereofonii.

44-46 07-08 2009 T

Autor: Mariusz Zwoliński
Źródło: HFiM 7-8/2009

Pobierz ten artykuł jako PDF