HFM

artykulylista3

 

Ayre Evolution 5

48-56 10 2009 01W motcie swojej działalności Charles Hansen wspomina o intymności przeżyć, jakie zapewniają muzyka i film. Trudno mi stwierdzić, czy jest człowiekiem wrażliwym, ponieważ nie miałem przyjemności się z nim spotkać, ale fora internetowe poświęcone high-endowi wychwalają go pod niebiosa.

Firma doczekała się fan-klubu, co z pewnością bardzo cieszy jej założyciela. Jakość produktów odegrała tu zapewne znaczącą rolę, ale nie mniej ważne okazało się podejście do klientów. Charles zawsze traktował ich poważnie, doceniając wysiłek, z jakim wiąże się zakup produktów Ayre. Bo do tanich na pewno nie należą.


W swojej działalności Ayre kieruje się kilkoma założeniami. Najważniejsza wydaje się ogólna wizja firmy przyjaznej nabywcom. Również tym, którzy mają już zakup za sobą. Przeważnie wytwórcy traktują ich jako zło konieczne i najchętniej montowaliby mechanizm niszczący urządzenie po kilku, kilkunastu latach od daty zakupu. Ileż to kłopotów byłoby z głowy...
Ayre stawia na długowieczność. Dlatego zmiany w katalogu zachodzą opornie. Wzmacniacze i odtwarzacze produkuje się latami, a każdy model jest projektowany tak, by opierał się upływowi czasu i w kolejne dekady wchodził z młodzieńczą werwą. Choć technika idzie do przodu, a Charles ma głowę pełną pomysłów, posiadacze starszych wersji nie muszą się martwić. Aby iść z duchem czasu, udają się do serwisu, który wprowadza zmiany. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo część brytyjskich producentów stosowała tę technikę w przeszłości, gdyby nie zasadnicza różnica. Ayre często oferuje usługę za darmo, dzięki czemu klienci chętniej z niej korzystają, a potem... żarliwie dyskutują o zmianach spowodowanych przez modernizacje, robiąc przy okazji firmie znakomitą reklamę. Obsługa i poziom serwisu są podobno wzorcowe.
Efekt takiej polityki jest dla przyszłego klienta jednoznaczny: teraz kupię drogi klocek, ale za kilka lat będzie on nadal na czasie. A i współcześnie produkowane będą wyglądać tak samo.
Od strony inżynierii Hansen także pozostaje wierny swoim założeniom. Od 1993 roku w Boulder (Colorado) sprzęt wykonuje się ręcznie. Wszystkie urządzenia są zbalansowane, dzięki czemu eliminuje się szumy i zakłócenia. Nie tylko pochodzące z okablowania, ale także z linii zasilającej. Sygnały niezbalansowane, z wejść RCA poddaje się symetryzacji. Kolejne atrakcje to: brak globalnej pętli sprzężenia zwrotnego oraz zasilanie oparte na zaawansowanej filtracji.
Oferta Ayre jest stosunkowo wąska. Wśród kilkunastu pozycji najwięcej jest wzmacniaczy dzielonych. Najdroższa kombinacja to wydatek rzędu 200 tys zł, ale na szczęście można taniej. Opisywany system to średnia półka. Można także wybrać wzmacniacz zintegrowany, przypominający wyglądem raczej odtwarzacz CD. A propos źródeł, do wyboru mamy bohatera testu, czyli uniwersalny odtwarzacz stereo, oraz CD-7 – jednoformatową maszynę wyposażoną w mechanizm Teaca. Dla młodszego pokolenia przewidziano przetwornik QB-9, radzący sobie z plikami podanymi przez wejście USB; dla starszych – gramofon DPS. Jeżeli zechcemy zbudować system kina domowego, pomoże nam w tym 6-kanałowa końcówka mocy V-6. Każdy zestaw można wzbogacić filtrem sieciowym P-5xeAC. Jego najważniejszą cechą jest brak ograniczeń wydajności prądowej (zachowuje się jak zwykła listwa). Trudno o nim mówić „kondycjoner”, ale producent utrzymuje, że jego użycie zdecydowanie poprawia dźwięk. Urządzenie dopasowano wzorniczo do opisywanego systemu. Symbol wskazuje, że może stanowić jego część. Jeżeli ktoś zechce je zastosować, dopłata wyniesie 6600 zł.

48-56 10 2009 02

Budowa
Gabaryty odtwarzacza i przedwzmacniacza są identyczne. Końcówka mocy jest znacznie wyższa i głębsza. To zrozumiałe, bo pomieszczono w niej dwa potężne monobloki. W przypadku wzmacniaczy miniaturyzacja wiąże się najczęściej z ograniczeniem rozmiarów zasilacza, a to nigdy nie wychodzi na dobre. Wszystkie urządzenia można postawić na sobie i będą stanowiły optyczną całość. Jedyne, co mi trochę przeszkadza, to przesunięcie loga Ayre na końcówce do centrum. Wymuszają je ozdobne elementy aluminiowe na bokach płyty czołowej.
Wzornictwo jest z jednej strony skromne, z drugiej zaś widać w nim odrobinę szaleństwa. Obudowy wykonano w całości z aluminium. Fronty to szlifowane płaty o grubości 1 cm, pomalowane na czarno. O ile końcówka stanowi studium prostoty (widzimy tylko włącznik sieciowy i diodę sygnalizującą pracę), to jednolite bryły odtwarzacza i przedwzmacniacza zgrabnie złamano dwiema wnękami. W centrum znajdują się niebieskie wyświetlacze (można je wyłączyć pilotem) oraz szuflada napędu. Z prawej strony preamp ma standardową gałkę głośności, a odtwarzacz – okrągły panel, sterujący podstawowymi funkcjami.
Pokrywę przykręcono dziesięcioma śrubami. Ich łebki są srebrne i odcinają się od czerni; tak samo na bokach. Nadaje to urządzeniom industrialny wygląd, chociaż pewnie lepiej wyglądałyby czarne, stapiające się z blachą.
Trochę dziwnie wyglądają miniaturowe nóżki. Unoszą obudowy na niecały centymetr. Można mieć nadzieję, że zapewnią wystarczające chłodzenie, nawet jeśli postawimy elementy na sobie. Końcówkę umieściłbym jednak na osobnej półce, bo na górnej płycie wycięto otwory wentylujące, zabezpieczone oryginalną kratownicą ze stalowego drutu.
To jednak szczegóły. Ważne, że jakość wykonania nie pozostawia złudzeń co do klasy komponentów. Poza wszelką krytyką pozostaje także wygoda użytkowania i funkcjonalność.
W komplecie ze źródłem otrzymujemy estetyczny, solidny i wodoodporny pilot. Ma duże, podświetlane na fioletowo przyciski, więc jego obsługa w ciemności nie stwarza problemów. Ilość guzików też jest rozsądna, bez nadmiaru atrakcji. Do przedwzmacniacza dołączany jest zwykły, plastikowy sterownik z niemal identycznym układem funkcji. Posiadaczom samego wzmacniacza Ayre oferuje aluminiowy gadżet za dopłatą. Można zainwestować, bo jest to jeden z najbardziej ergonomicznych i głupotoodpornych leniuchów, jakie widziałem. Inna sprawa to cena. Za 1700 zł można kupić Piano Crafta do sypialni. A plastikowy pilot? Ot, zwykła, tania produkcja. Nie pasuje do systemu; bardziej do telewizora w kuchni.

Odtwarzacz C-5xeMP
Odtwarzacz C-5xeMP jest wieloformatowy. Dla mnie oznacza to niekoniecznie większą uniwersalność, bo płyt SACD mam tyle, co kot napłakał. Uważam, że wysoka rozdzielczość jest przyszłością fonografii, tyle że... nie w postaci płyty o średnicy 12 cm. Już nawet najbardziej zadufani w sobie specjaliści od marketingu w wielkich koncernach pogodzili się z porażką superpłyty, najpierw wsadzając ją do miniwież, które nie potrafią zagrać dobrze nawet z kasety, a potem zaprzestając wzbogacania katalogów takimi wydaniami. Płyty były od początku za drogie, repertuar skandalicznie wąski, a remastery nawet audiofilów nie przekonały. Bo nie tą drogą poszły starania. Zamiast zamieścić na krążkach oryginalne, studyjne pliki w formie 24/48 (bo się mieszczą), serwowano nam nieudane przeróbki, w dodatku rozbite na 5+1 kanałów. Potem ktoś poszedł po rozum do głowy (było daleko) i zorientował się, że wysoka rozdzielczość sprawdza się także w stereo. Ale nadal nikt nie sięgnął po dyski i taśmy w studiach, żeby pokazać, jak brzmiały naprawdę, tylko sztucznie rozszerzano i pompowano. Naiwni decydenci sądzili, że ludzie kupią jeszcze raz to samo, a nagrań dokonanych w nowym formacie powstawało tyle, co diamentu z węgla. I tak pogrzebano płytę SACD. Ale nie nagrania wysokiej rozdzielczości.
Wróćmy jednak do rzeczy. Zanim rozpocznie odczyt, mechanizm wieloformatowy musi rozpoznać płytę. Transport Ayre działa sprawnie, ale i tak jest to żółw w porównaniu ze standardowym odtwarzaczem CD. Można wybrać tańszy C-7, ale to nie to samo. Wystarczy spojrzeć do wnętrza obu urządzeń. „Piątka” jest znacznie bardziej rozbudowana, co pozwala oczekiwać, że jakość dźwięku też będzie wyższa. Cena jest. Zdecydowanie.
Obsługa okazuje się intuicyjna. C-5 czyta wszystkie standardy stereo: CD, SACD, DVD-Audio, DVD-Video (tylko ścieżka dźwiękowa) i MP3.
Wewnątrz najważniejsze jest zasilanie. Czegoś takiego jeszcze w odtwarzaczu nie widziałem. Za trójbolcowym gniazdem IEC znajdują się dwa filtry RFI. Zrezygnowano z dodatkowego włącznika sieciowego – jedyny przełącza urządzenie w tryb standby. Dalej prąd płynie do dwóch ogromnych transformatorów EI firmy Mercury Magnetics. Niebieska elektrownia przesyła napięcie do kondensatorów, a następnie zasila osobno sekcję analogową i cyfrową. Na płytce analogowej umieszczono stabilizatory napięcia, w tym diody prostownicze i kondensatory elektrolityczne. Wszystkie elementy w zasilaniu pochodzą z USA i zostały wybrane specjalnie do tej konstrukcji.
Sekcja analogowa jest w pełni dyskretna; w cyfrowej zastosowano przetworniki PCM1738. Najważniejsza jest jednak filtracja, czyli MP w symbolu. Charakterystyka filtra Minimal Phase zaczyna opadać już przy 10 kHz, osiągając wartość 0,75 dB przy 20 kHz. Bardzo ważna jest też odpowiedź impulsowa. Filtr MP tworzy oscylacje tylko po impulsie, w liczbie podwojonej. To ponoć tajemnica brzmienia odtwarzacza.
Oprogramowanie pochodzi od Ayre. Format PCM jest poddawany upsamplingowi do postaci 24-bitowej, a następnie 32-krotnie przeliczany przy 24-bitowej długości słowa.
Nie zastosowano sprzężenia zwrotnego. Całość elektroniki mieści się na dwóch płytkach. Gniazda wyjściowe wlutowano w nie bezpośrednio. Do wyboru mamy po parze RCA i XLR. Wyjście do zewnętrznego przetwornika jest symetryczne. Nie przewidziano światłowodu ani koaksjalnego. Do byle czego C-5 nie podłączycie, o ile ktoś w ogóle będzie miał taką potrzebę. Oprócz wspomnianego garnituru jest także port sterujący, umożliwiający podłączenie zewnętrznego kontrolera (Creston lub AMX). Do całkowitego opadnięcia szczęki zabrakło mi tylko w pełni metalowego mechanizmu albo silnika z napędem paskowym. Ale kto dzisiaj robi takie rzeczy...
Jakość wykonania, komponenty i topologię układu można podsumować jednym słowem: brawo!

48-56 10 2009 03     48-56 10 2009 09

Przedwzmacniacz K-5xe
Na płycie czołowej znalazło się sześć przycisków. Cztery służą do wyboru źródła dźwięku. Zamiast standardowych opisów użyto symboli graficznych, takich jak gwiazdka, księżyc czy kometa. Zawsze chciałem polecieć w kosmos, więc takie oznaczenia mi się podobają. Ktoś może im zarzucić infantylność, ale jakie to ma znaczenie w codziennej eksploatacji? Wyświetlacz pokazuje poziom wzmocnienia w skali od 0 do 66. Gałka głośności porusza się lekko, ale na szczęście nie na tyle, by spowodować przykre następstwa po energicznym obróceniu w prawo.
Zamiast tradycyjnego potencjometru Ayre stosuje regulację elektroniczną. To rozwiązanie coraz bardziej powszechne. Ułatwia zdalną obsługę i zapewnia równomierność narastania sygnału, zwłaszcza na początku skali. W K-5xe analogowe przełączniki FET sterują drabinkami, zbudowanymi z metalizowanych oporników.
Panel sterowania wyposażono w funkcję, którą warto pochwalić z punktu widzenia audiofilskiej dbałości o brak zakłóceń, pochodzących ze zbędnych obwodów. W momencie, kiedy kończymy zabawę z pilotem i zaczynamy się skupiać na muzyce, logika preampu się odłącza i sygnał płynie tak, jakby potencjometry i przełączniki nie istniały.
W prawym dolnym rogu jest jeszcze jeden przycisk. Przyzwyczajenie podpowiada, że to włącznik sieciowy. Efekt jego użycia jest podobny, bo... robi się cicho. Klawisz steruje funkcją „mute”. Wyłącznika zasilania w K-5 po prostu nie ma. Wtykając przewód sieciowy w gniazdo, włączamy urządzenie, nie możemy go natomiast wyłączyć ani pilotem, ani w żaden inny nieinwazyjny sposób. Nie jest to niedopatrzenie, ponieważ Hansen uważa prztyczki za niepotrzebny element w torze. Pobór mocy preampu jest niewielki, a urządzenie najlepiej zagra wygrzane.
Na tylnej ściance widać cztery wejścia – dwa zbalansowane i dwa RCA. Wyjścia do końcówki mocy są także w dwóch standardach. Jest jeszcze wyjście pętli magnetofonowej, chociaż coraz mniej osób używa takiego sprzętu. Zabrakło natomiast gniazda gramofonu. Nie przewidziano też możliwości instalacji modułu korekcyjnego za dopłatą. Miłośnicy winylu będą się musieli zaopatrzyć w osobne urządzenie. Ayre ma takie w ofercie. Jeżeli zechcemy połączyć stereo z kinem domowym, możemy przepuścić przez K-5 sygnał z procesora do końcówki mocy.
Wewnątrz najwięcej uwagi poświęcono zasilaniu. Poprzez filtr częstotliwości radiowych, które sieć energetyczna zbiera jak antena, prąd płynie do wielkiego transformatora EI, który spokojnie mógłby wystarczyć 100-watowejintegrze. Do tego momentu oba kanały są połączone. Dalej się rozdzielają. W sekcji zasilającej znajdują się dwa kondensatory elektrolityczne Cornell Dublier(USA)opojemności 18000 μF każdy. Elektronika mieści się na niewielkiej płytce, zajmującej jedną trzecią wnętrza. Panuje na niej wzorcowy porządek. Gniazda wlutowano bezpośrednio w płytkę. Oprócz linii zasilającej i taśmy z układu logicznego wewnątrz nie ma ani jednego kabelka. Układ jest, oczywiście, symetryczny, bez pętli sprzężenia zwrotnego.

48-56 10 2009 04     48-56 10 2009 08

Końcówka mocy V-5xe
Na dużej płycie czołowej znajduje się tylko dioda i włącznik trybu standby. Zielone światełko sygnalizuje tryb uśpienia, niebieskie – pracy. Tyle można powiedzieć o obsłudze końcówki. Jeżeli pojawiają się inne funkcje, są najzwyczajniej niepotrzebne. Z uwagi na pracę z dużymi prądami nie udało się uniknąć mechanicznego włącznika. Jest toporny, plastikowy, ale spełnia swoją rolę. Za nim zamontowano, jak zwykle, filtr RFI i potężny transformator rdzeniowy, przykryty charakterystycznym niebieskim kapturem. Szkoda, że nie zastosowano po jednym dla każdego kanału. Zmieściłyby się w obudowie, ale znając podejście Hansena do zasilania, możemy przyjąć, że miał swoje powody. Zasilanie rozdziela miedziana szyna. Kolejne jego elementy, czyli kondensatory (2 x 18000 μF/36 V na kanał) i bezpieczniki przytwierdzono do płytek końcówek mocy. Oparto je na 16 tranzystorach bipolarnych, ale na wejściu pracują FET-y. Monofoniczne bloki zamontowano pionowo i przykręcono do potężnych radiatorów. Gniazda wlutowano w płytki.
Konstrukcja jest prosta i przejrzysta. Jeżeli ktoś zarzuci Ayre, że w środku zostało dużo miejsca, warto przypomnieć, że najdroższe monobloki MBL-a wyglądają podobnie. Jedyną różnicą pomiędzy Ayre i większością high-endowych końcówek jest transformator rdzeniowy. Większość producentów woli toroidy.
Z tyłu mamy zdublowane wejścia RCA/XLR, wybierane miniaturowym przełącznikiem. Jest też wyjście do następnej końcówki i gniazdo wyzwalacza. Zaciski kabli głośnikowych to dla mieszkańca Europy zaskoczenie. Zwykłe, niklowane bolce, dociskane plastikową sztabą, nie przyjmują połączeń innych niż widełki. Czy nie można było zastosować innych gniazd, jak w znakomitej większości końcówek? Ano, można, ale nie jest to wynikiem zaniedbania, tylko tradycji. Amerykanie przeważnie używają w high-endowych systemach grubaśnych niczym węże ogrodowe drutów. Bywało, że banany i szpilki w takich sytuacjach się łamały, więc standardem stały się widełki. Wielu audiofilów zza Wielkiej Wody nawet nie wie, do czego służą otwory, których nieobecność trochę skomplikowała mi życie. Przy podłączaniu kolumn należy zachować ostrożność. Zanim wzmacniacz odpalimy, powinniśmy sprawdzić, czy kabelki tkwią w zaciskach i nie stykają się z obudową. Wzmacniacz jest w pełni zbalansowany, a więc nie ma odczepu podłączonego do masy. Końcówka opiera się na trzech nóżkach, a nie na czterech, jak w przypadku pozostałych części systemu.

48-56 10 2009 05     48-56 10 2009 10

Konfiguracja
W tym przypadku system mamy skonfigurowany. Pozostaje tylko kwestia doboru kolumn i okablowania. W teście do zestawu Ayre podłączałem kolumny Audio Physic Tempo VI i Caldera. Okablowanie pochodziło od Fadela. Używałem też zwykłych przewodów studyjnych. Opisując poszczególne elementy, posiłkowałem się wzmacniaczami McIntosh MA7000, Gryphon Atilla, a także kombinacją McIntosh C22/MC75 oraz odtwarzaczem Gamut CD3.

48-56 10 2009 06     48-56 10 2009 07     48-56 10 2009 11

Wrażenia odsłuchowe
Odtwarzacz
Na początek Prince. „Incense and Candles” zabrzmiała mięsiście i gorąco. Odtwarzacz koncentrował się na średnicy pasma, akcentując ciepłą barwę naszpikowanych elektroniką wokali. Dzieje się tam tyle, że po pierwszym przesłuchaniu nie da się ogarnąć wszystkich linii, dopełniających przebieg harmoniczny i emocjonalny utworu. Ayre ujmująco zrobił z nich główną atrakcję, nie wycofując skrajów pasma. Nie wiem, jak się to udało, że bez ekspozycji nabrały okrągłości i czytelności, zbliżającej nas do wrażenia towarzyszącego słuchaniu dobrej lampy.
Podobnie góra pasma – mimo lekkiego ocieplenia i zaokrąglenia nie została pozbawiona czytelności. Wydaje się, że odtwarzacz pozostaje całkowicie neutralny, a podniesienie temperatury stanowi coś w rodzaju przyprawy, zaostrzającej potrawę, ale bez zmiany jej smaku. Bas jest mocny i miękki. Wystarczająco szybki, nawet jak na wymagania albumu „3121”. Nie jest to dominująca fala. I dobrze, bo nadmiar może zakłócić przyjemność słuchania. Ayre zachowuje umiar, przez to jest też wyrównany w proporcjach.
Kultura i muzykalność tego odtwarzacza zrobią wrażenie na każdym osłuchanym audiofilu. Często szukamy sprzętu efektownego, zabijającego wrażeniem w pierwszych minutach. Potem zwykle wracamy do urządzeń, które sprawiają nam przyjemność. Tutaj mamy esencję radości z muzyki, jej humanistyczny wymiar. Po wnikliwej analizie dochodzimy do wniosku, że tak naprawdę w dźwięku niczego nie brakuje.
Na albumie S.M.V. „Thunder” Ayre podkreślał miękkość linii, nie pompował ogromnych ilości powietrza, ale pozostał nie mniej czytelny niż użyty do porównań Gamut. Nadal można było śledzić popisy mistrzów wioseł. Przy tym pojawiło się więcej szczegółów w wyższym zakresie pasma. Jak się okazuje, basówka ma wiele do powiedzenia w kwestii artykulacji i kształtowania dźwięku na obszarze milisekund. Podkreślenie alikwotów spowodowało, że technika gry stała się bardziej oczywista i przez to – imponująca. Sztuczki Marcusa Millera, drobiazgi, które czynią go rozpoznawalnym po pierwszej frazie, wychodziły jak na dłoni. Co ciekawe, basu nie brakowało, choć wiele urządzeń w tej cenie dozuje go zdecydowanie mniej oszczędnie. Umiar i akuratność podobały mi się tym bardziej, im dłużej słuchałem.
Góra na tym albumie także nie przeszkadza i jest czysta zarazem. Odcięcie się od efekciarstwa i wyczynowych osiągów powoduje, że na pierwszy plan wysuwa się muzyka. Amerykańskie źródło pokazuje wielką kulturę i swobodę, które pozwalają mu zaprezentować wymagający materiał bez wysiłku, a jednocześnie wciągająco. Po raz pierwszy dałem radę przesłuchać całą płytę bez zmęczenia. Może dlatego, ze zauważyłem w niej nowe elementy. Jak choćby solówka na kontrabasie („Milano”), grana smyczkiem. Instrument brzmiał aksamitnie ciepło, wręcz czarująco. Przełom basu i średnicy to często miejsce, gdzie dźwięk się zamula i wszelkie ekspozycje lub nieumiejętne „grzebanie w paśmie” sprawiają, że brzmienie staje się ciężkie i nabiera niemiłego, matowego nalotu. Producenci często wycofują ten zakres, aby dodać przejrzystości i lekkości. To jednak powoduje wrażenie osuszenia. W Ayre niski środek potraktowano priorytetowo. Mimo to dźwięk nie traci świeżości i czystości w wyższych rejestrach.
Ale tak naprawdę usłyszymy to dopiero w materiale akustycznym. Odtwarzacz rozwija skrzydła w klasyce i jazzie. Orkiestra symfoniczna i big-bandy brzmią plastycznie i spójnie. Owszem, można się dopatrywać oznak ocieplenia, ale przez to dźwięk staje się tylko bardziej nasycony. Wspaniale brzmią dęte drewniane: płynnie i bez krzykliwości. Podobnie blacha. To „umuzykalnienie” nie odbiera jednak blasku alikwotom na górze. Jasne, że takie źródła jak szczytowy Audio Research potrafią zagrać równie muzykalnie i jeszcze bardziej otworzyć skraj pasma, ale już tutaj mamy przedsmak tej aksamitności, jaką spotkamy w najbardziej udanych i najdroższych odtwarzaczach.
Przestrzeń została zarysowana na tej samej zasadzie: umiaru połączonego z perfekcyjnym podejściem do aspektów, które zazwyczaj się pomija. W tej cenie na pewno znajdziecie obszerniejszą scenę, ale tę wypełnia metafizyczny spokój. Stabilność źródeł, nasycenie pogłosem i scalenie planów powodują, że muzykę odbieramy jako jeden obszar. Oczywiście, wskazanie poszczególnych instrumentów nie sprawia problemu, ale nie odczuwamy tu sztucznych dziur i wyraźnych linii, na których następują podziały. Przy okazji zwróćcie uwagę na talerze i perkusjonalia. Uderzenia w blachy są wystarczająco metaliczne, a kłują w uszy tylko tam, gdzie bębniarz da upust agresji.
C-5 mistrzowsko tworzy niepowtarzalną atmosferę. Stawia na muzykalność i kulturę, a jednocześnie nie brakuje mu basu, dynamiki i odrobiny szaleństwa, gdy przyjdzie na nie pora. Dla mnie to jedno z najlepszych źródeł w tym segmencie cenowym. Jednocześnie ma w sobie tyle wdzięku i zdecydowania w tworzeniu własnej wizji, że jeśli przypadnie Wam do gustu ta estetyka, to już nie będzie odwrotu.

48-56 10 2009 12     48-56 10 2009 13

Wzmacniacz dzielony
Wzmacniacz wpisuje się w tę samą estetykę, konsekwentnie powtarzając niemal wszystkie obserwacje dotyczące kompaktu. Jednak rozpatrując go jako osobny komponent, nie da się już powiedzieć, że jest oszczędny w basie. W porównaniu do McIntosha MA7000 serwował go obficiej, jakby starając się zrekompensować umiarkowanie C-5. Dla większości audiofilów to zdecydowana zaleta. Niskie częstotliwości mają identyczny charakter. Są miękkie, okrągłe i pulsujące. Nie zaskakują jakąś szczególną szybkością czy energią. Tworzą mocną podstawę i pasują do reszty pasma.
Ciężar dźwięku w kombinacji pre/ /power jest przesunięty w dół, z zaznaczeniem niższej średnicy. Najważniejsze jest ciepło i muzykalność.
Centrum pasma traktowane jest priorytetowo. Znowu najlepiej będzie sięgnąć po klasykę i akustyczny jazz, bo tam Ayre czuje się jak ryba w wodzie. O ile odtwarzacz starał się pozostać całkowicie neutralny w prezentacji przestrzeni, o tyle już wzmacniacz wysuwa saksofon, skrzypce i głosy ludzkie lekko do przodu, przypominając wrażenia, jakie daje słuchanie lampy, ewentualnie brytyjskich monitorów. Zapewnia to złudzenie większego realizmu i obecności na koncercie. Wiele osób uwielbia taki sposób prezentacji; nie jest on ani wadą, ani zaletą. Spora część amerykańskich głoś*ników oddala scenę i stara się przesunąć jej skraje jak najdalej od nas i to też jest efektowne i ciekawe. Zaznaczenie pierwszego planu jest jednak bardziej oczywiste w kontekście brzmienia kreowanego przez Ayre, bo dodatkowo podkreśla muzykalność i ciepło. O ile w materiale elektrycznym ważniejsze okażą się holograficzne głębie, to w akustycznym następuje to, co recenzenci lubią określać jako koncert w pokoju odsłuchowym. Ponieważ większość instrumentów operuje w średnicy, czujemy, że przybliżają się do nas, wręcz wychodzą z głośników na środek pokoju. Wydają się przy tym powiększone, jak byśmy im się przyglądali przez lupę. Zyskują na tym przejrzystość i czytelność. O ile w muzyce elektronicznej nie były wybitne, to tutaj następuje przemiana. Dźwięk się otwiera, nabiera szczegółów. Każde przesunięcie szczoteczki po membranie werbla, inicjacja ruchu smyczkiem po strunach skrzypiec czy wiolonczeli, praca klapek klarnetu i saksofonu wychodzą z tła i dają znać, że istnieją w nagraniu, chociaż nie słyszeliśmy ich wcześniej.
Nie to jest jednak najważniejsze. Istotą kombinacji Ayre jest pokazanie emocjonalnej strony muzyki; odcieni, drobiazgów. No i koncentracja na pięknie barw. Nie jest to może spojrzenie w pełni obiektywne, ale ciepło, otwartość średnicy i połączenie subtelności i delikatności góry z jej przejrzystością tworzy nastrój intymności i skupienia. Podobnie wciąga atmosfera, jaką tworzą triody. Hansen poszedł mniej więcej w tym kierunku. Nie dosłownie, bo to przecież solidne 150 watów, ale czuć ten smaczek i trudno mu się oprzeć. Podkreślam jednak, że aby to zaobserwować, trzeba sięgnąć po odpowiedni materiał muzyczny. Wokale, fortepian, gitara, orkiestra symfoniczna, big-band to najlepszy wybór. O uniwersalności połączonej z gorącym sercem świadczy to, jak wzmacniacz prezentuje nagrania oper. Tutaj mamy do czynienia bodaj z największym i najbardziej zróżnicowanym składem instrumentalnym, który Ayre połyka na dzień dobry, jak kot wątróbkę. Pavarottiemu łatwiej przychodzi wycisnąć nam łzy z oczu; nie trzeba się też martwić o potencjał dynamiczny. Wzmacniacz wprawdzie nie jest w tym względzie mistrzem świata, ale jego zdolność wytwarzania wysokich poziomów głośności, jak i kontrasty możemy z angielską flegmą określić, jako „wystarczające”. Kiedy będziecie się nad tym zastanawiać i tak, prędzej czy później, pojawi się solówka gitary albo saksofonu. Czasem jedna wystarczy, abyście wpisali wzmacniacz na listę życzeń do złotej rybki.
Przedwzmacniacz słuchany osobno jest zbliżony brzmieniem do odtwarzacza; niemal jego odbiciem w lustrze. Ocieplony w średnicy, ale zaskakująco przejrzysty, jak na swoją cenę i charakter zestawu. Końcówka daje osadzenie w basie i płynność wysokich tonów.

Razem
Zestawione razem komponenty Ayre to połączenie synergiczne. Dźwięk mnie zaskoczył, ponieważ odtwarzacz Gamuta lepiej kontrolował bas z kombinacją K-5/V-5, podobnie jak integra McIntosha, kiedy pracowała z C-5. Spodziewałem się więc, że pojawi się problem, wynikający z nałożenia się na siebie podobnego, misiowatego charakteru wszystkich klocków. Tymczasem miękkość pozostała, ale dół wyraźnie przyspieszył. Jest go sporo i czuć obniżenie środka ciężkości, zwłaszcza kiedy słuchamy dynamicznego popu, okraszonego sporą ilością elektroniki. W materiale akustycznym mogę jedynie powtórzyć wszystkie obserwacje z poprzednich akapitów zaznaczając, że jest jeszcze o włosek cieplej, bardziej muzykalnie, a pierwszy plan przybliża się do słuchacza o dodatkowy krok.
Solówki saksofonu i gitary stają się wręcz namacalne i aż się nie chce wyłączać systemu. Za te z „The Individualism of Gil Evans”, na samym początku płyty, można oddać większość spektakularnych decybeli, charakterystycznych dla innych konstrukcji. Nawet w wielkich składach instrumentalnych dźwięk jest plastyczny.
Ujmuje kulturą i wyważeniem. Scenę nasyca nie tylko pogłos, ale i emocje, których Ayre dostarcza pod dostatkiem.

Reklama

Konkluzja
Ten system nie odtwarza muzyki. On się nad nią pochyla, wchodzi pomiędzy linie partytury i odnajduje coś, co zgubiliśmy w codziennym pośpiechu. Dla ludzi wrażliwych jest w pewnym sensie groźny. Usiądziecie w fotelu na pięć minut, zostaniecie na dwie godziny. Odtwarzacz wydaje się najbardziej udaną jego częścią, ale i tak Ayre najlepiej się słucha w komplecie.

48-56 10 2009 T

Autor: Maciej Stryjecki
Źródło: HFiM 10/2009

Pobierz ten artykuł jako PDF