HFM

artykulylista3

 

Triangle Genese Lyrr

46-50 10 2010 01Triangle to francuska firma, założona w 1981 roku przez Renauda de Vergnette. Spod jego ręki wyszło mnóstwo ciekawych i nietypowych konstrukcji, choć w pewnych kwestiach pan de Vergnette pozostał konserwatystą. Kiedy inni producenci wykorzystywali stożki z polimerów, metalu czy włókien szklanych, on niezmiennie stosował przetworniki z celulozowymi membranami. Z prostego powodu – ich brzmienie najbardziej mu się podobało.

Dziś Triangle nie jest już własnością de Vergnette’a, ale pryncypia nie uległy zmianie. Kolumny ze znakiem trójkąta wciąż mają papierowe przetworniki (w niektórych podłogówkach stosuje się też włókno węglowe, ale średnicę zawsze odtwarzają stożki z celulozy), tubowe tweetery i niepowtarzalny charakter.


Dawniej w katalogu dominowały zestawy w przystępnych cenach. Sytuacja uległa zmianie, kiedy zaprezentowano high ­endową serię Magellan. Wytworzyła się jednak luka pomiędzy tańszymi Espritami a nową gamą flagowców. Wypełniła ją linia Genese. W jej skład wchodzą: jeden model podstawkowy, dwa podłogowe i głośnik centralny. System kina domowego można uzupełnić subwooferem Meteor 0.5 lub 0.1 Tc.

Budowa
Wielkość francuskich kolumn robi wrażenie. Kiedy zobaczyłem pudełka w redakcyjnym magazynie, stwierdziłem, że w pojedynkę nie zabiorę się za ich przenoszenie i rozpakowywanie. Kolumny nie są jednak tak ciężkie, jak mogłoby się wydawać, a jedna osoba spokojnie poradzi sobie z ich wyjęciem i ustawieniem. Nie trzeba nawet przykręcać cokołów ani męczyć się z poziomowaniem. Oprócz kartonu i piankowych wytłoczek skrzynki są pakowane w duże worki z miękkiego materiału, które pedantycznym użytkownikom na pewno się spodobają. Nie wiem, czy ktoś będzie tak zdeterminowany, by je nakładać po każdym odsłuchu. Ale kiedy zaplanujemy dłuższy wyjazd i zechcemy przykryć kolumny, żeby nie pokryły się grubą warstwą kurzu – wówczas pokrowce się przydadzą.
Jeśli chodzi o wzornictwo, to jest tu sporo akcentów, które niespecjalnie pasują do siebie kolorystycznie. Mamy czarną matową podstawę ze srebrnymi śrubami i centralnym stożkiem, potem na lśniącym czarnym froncie widzimy głośniki z szarymi koszami, wylot tunelu rezonansowego, ozdobną metalową tabliczkę z logo firmy, a na samej górze – jasnoszarą tubkę ze złotym pociskiem w centrum. Trochę to wszystko z różnych parafii, a nie zapominajmy, że pozostała część obudowy ma jeszcze inny kolor. Jeśli to się komuś nie podoba, może założyć maskownice, mocowane na magnesy. Niestety, parę razy zdarzyło się, że kilka z nich, zamiast odrywać się razem z ramkami, zostawało przy śrubach mocujących przetworniki. Muszę jednak zaznaczyć, że kolumny, które dostałem do testu, nie były zupełnie nowe. Mogły już zaliczyć kilka sklepów i wystaw. Ale dzięki temu nie musiałem ich długo wygrzewać.
Poza tym jakość wykonania należy uznać za bardzo dobrą. Konstrukcja jest dość skomplikowana, a mimo to wszystkie powierzchnie idealnie do siebie przylegają. Otwory na głośniki wyfrezowano dokładnie, a okleinę i lakier położono znakomicie. Spędziłem sporo czasu, przyglądając się Lyrrom z bliska i szukając jakiegoś defektu, i nic. Przyczepię się więc do gniazd. Wyglądają po prostu tanio. Są podwójne i teoretycznie akceptują dowolny rodzaj końcówek, ale umieszczono je w ciasnym plastikowym profilu, więc podłączenie widełek na pewno nie będzie komfortowe. Najlepiej sięgnąć po kable zakończone bananami i przystosowane do bi­wiringu. Eliminacja zworek może poprawić brzmienie.
Kolumny wyposażono w duże cokoły stabilizujące, ale właściwie powinny się opierać głównie na umieszczonym z przodu stożku (rozwiązanie o nazwie SPEC). Jego zadanie polega na przenoszeniu energii drgań skrzynek do podłoża. Rozwiązanie to zostało zainspirowane budową kontrabasu i wiolonczeli. Na pewno jest ciekawe. Dobrze, że firma dba o takie detale, ale mnie bardziej cieszy, że Triangle są bardzo stabilne i nie powinny się przewrócić od przypadkowego potrącenia. Gdyby taka 130­cm skrzynia runęła na podłogę, mogłoby się to skończyć bardzo źle, także dla podłogi.

46-50 10 2010 02

Lyrr to konstrukcja trójdrożna z pięcioma głośnikami. Wysokimi tonami zajmuje się przetwornik TZ2500, czyli tytanowa kopułka wspomagana tubą z PVC. Tweeter ładnie wynurza się z obudowy, a za nim rozciąga się długi, ozdobny kołnierz. W środku nie ma jednak żadnej tubki, jak w kopułkach B&W. Przy 2300 Hz pałeczkę przejmuje klasyczny celulozowy stożek średniotonowy i przetwarza pasmo aż do 250 Hz. Tu do akcji wkraczają trzy głośniki basowe. Wprawdzie odtwarzają ten sam zakres częstotliwości, ale pracują w dwóch komorach. Płyta oddzielająca je od siebie przebiega dokładnie przez środek bas­refleksu. Jest to firmowe rozwiązanie Twin Port, czyli wyprofilowana rura w kształcie litery „Y”. Wspomniana płyta to nie jedyne wzmocnienie obudowy. Jest oczywiście druga, oddzielająca komorę górnego głośnika basowego od średniotonowca, a także kilka dodatkowych poziomych ramek, dzięki którym skrzynka jest sztywniejsza i odporna na rezonanse.

46-50 10 2010 03     46-50 10 2010 04     46-50 10 2010 05

Konfiguracja
Lyrry zagrały ze wzmacniaczem Electrocompaniet ECI­5 i odtwarzaczem ECC­1 w 18­metrowym pokoju o dobrej akustyce. Sygnał do kolumn płynął Nordostami Red Dawn, a elektronikę łączył srebrny interkonekt Argentum SCG­6/4E Silver. Zasilanie to osobna linia poprowadzona od bezpiecznika aż do gniazdka ściennego (modyfikowany Furutech) kablem podtynkowym dostarczonym przez Ansae. Następnie – sieciówka Ansae Muluc Supreme, listwa Fadel Art Hotline IEC. Później – do wzmacniacza – kabel DIY (Lappkabel z wtykami Balsa i Wattgate’a), a do odtwarzacza – kolejny Muluc Supreme. Sprzęt stał na stoliku Ostoja T4.

Reklama

Brzmienie
Już w momencie wniesienia kartonów do mieszkania zacząłem się obawiać o interakcję kolumn z pomieszczeniem. Potężne skrzynie wyposażone w kilka głośników basowych – patrząc na Lyrry można się spodziewać, że niskie tony powalą nas na łopatki. Jednak duże kolumny wcale nie muszą grać potężnym dołem i wymagać podłączenia co najmniej dwustuwatowej końcówki mocy. Triangle ani się nie udusiły w pokoju odsłuchowym, ani nie wywołały basowej fali uderzeniowej. Kilka sekund wystarczyło, żeby wyzbyć się wszelakich obaw. Dźwięk był po prostu zdrowy, a dla wzmacniacza Lyrry okazały się łatwiejszym obciążeniem, niż Audio Physiki Tempo VI. Z niemieckimi podłogówkami potencjometr musi dojść do godziny jedenastej, żeby naprawdę coś się zaczęło dziać. Tutaj już od dziewiątej czuć było energię. Uspokojony, mogłem spokojnie odkrywać walory Triangli.
Kolumny tej marki zawsze prezentowały brzmienie dynamiczne i odważne. Czasami wiązało się to z rozjaśnieniem, ale nawet w takim przypadku trudno było odmówić im uroku. Tutaj mamy do czynienia ze wszystkimi pozytywnymi cechami firmowej szkoły brzmienia. Efektów ubocznych natomiast nie stwierdziłem. Tubowe tweetery wcale nie świszczały, a brzmienie nie było ani trochę agresywne.
Najbardziej urzekła mnie średnica. Odnajdziemy tu nie tylko szybkość i czytelność, ale też przyjemne, papierowe zabarwienie. Nie powiedziałbym, żeby brzmienie było ciepłe. Barwę można by umieścić tylko ciut powyżej zera. Jest tu jednak sporo organicznej substancji. Wokale mogą się nawet wydać zagęszczone, ale nie wpływa to na selektywność i szybkość reakcji. Te głośniki wręcz wystrzeliwują z siebie impulsy. Gdyby dźwięk był chłodny i techniczny, słuchanie nie sprawiałoby tyle przyjemności.
Francuskie kolumny swobodnie radzą sobie z budowaniem przestrzeni. Robią to w sposób naturalny i niewymuszony i wcale nie trzeba ich tygodniami nosić po pokoju, żeby namalowały jakiś stereofoniczny obraz. Dopiero co rozpakowane i ustawione w miejscu, w którym normalnie stoją Tempo VI, wypełniły pokój dźwiękiem i wykreowały bardzo dobrą przestrzeń. Lubią grać przed siebie i z łatwością lokują źródła po bokach, co jednak nie oznacza, że mają problemy z nakreśleniem konturów instrumentów znajdujących się na środku sceny. Jest i odpowiednie wypełnienie na linii bazy, i rozciągnięcie przestrzeni na cały pokój.
Przeprowadzając test, nie siedzę przez cały czas w fotelu, zamurowany w jednym miejscu. I lubię kolumny, które nie skazują mnie na takie ograniczenia. Triangle są pod tym względem znakomite – oczywiście występuje tu tzw. sweet spot, ale jeśli przesuniemy się o pół metra, nic strasznego się nie dzieje. Nawet wygląd sceny stereofonicznej pozostaje zachowany. Trzeba jedynie pamiętać o nietypowej wysokości kolumn. Jestem przyzwyczajony, że siedząc w fotelu mam kopułki Audio Physiców kilka centymetrów poniżej poziomu uszu. W przypadku Triangli tweetery znajdowały się jakieś 25 cm poniżej uszu, kiedy... stałem. Na szczęście nie prowadzi to do wielkich różnic w natężeniu wysokich tonów ani do zachwiania równowagi tonalnej. Można powiedzieć, że Lyrry są na to mało wrażliwe, ale mimo wszystko musiałem się przyzwyczaić do takiego położenia dźwięków w wymiarze wysokości.
Zaobserwowałem też inny ciekawy efekt. Lubię, kiedy brzmienie jest tak realistyczne, że nawet gdy przebywam w innym pomieszczeniu, do uszu dobiega dźwięk wysokiej jakości. Triangle spędziły u mnie tyle czasu, że wielokrotnie podkręcałem głośność, idąc do kuchni czy łazienki, a dźwięk pozostawał realistyczny. Lubicie głośno słuchać pianistyki? Jeśli odwiedzi Was niezadowolony sąsiad, możecie uchylić drzwi i powiedzieć, że to córka ćwiczy przed ważnym egzaminem, a fortepianu nie da się ściszyć. Powinien uwierzyć. Nawet jeśli nie macie córki.
Jeżeli interesują Was wielokanałowe amplitunery i już intensywnie myślicie o kuciu tynków, żeby powiesić głośniczki do multiroomu w sypialni, kuchni i łazience, koniecznie wybierzcie się na kilkanaście minut do salonu i posłuchajcie Lyrrów. I zastanówcie się, czy to nie lepsze niż tanie szczekaczki. Wpychanie głośników w sufit, na wzór centrum handlowego, może wyjść taniej, ale to gadżeciarstwo. Dla tych, co czytają „Logo” i zaraz biegną do sklepu kupić sobie „kurtkę casualową”. Chcecie usłyszeć prawdziwą przestrzeń z dwóch kolumn i cieszyć się muzyką w każdym pomieszczeniu? O ile nie mieszkacie w trzypiętrowym pałacu, możecie kupić Lyrry i po prostu zrobić trochę głośniej.
Wracając do fortepianu, na Trianglach ten instrument brzmi szczególnie dobrze. W wysokich rejestrach jest mnóstwo blasku. Czasami nawet o lekko metalicznym zabarwianiu, ale to zależy od nagrania. Przećwiczyłem Pogorelicha, Możdżera, Yundiego Li, Włodka Pawlika i ostatnie odkrycie – Vassilisa Tsabropoulosa. W każdym przypadku Lyrry wywiązywały się ze swojego zadania bez zastrzeżeń. W czasie testu przepuściłem przez system bardzo zróżnicowaną muzykę – od Loreeny McKennitt po Sepulturę. Triangle z żadnym materiałem nie miały problemów.
Jest w ich brzmieniu jeszcze jedna cecha, która mi się spodobała. Przestrzeń, ale wcale nie w kontekście stereofonii. Francuskie kolumny potrafią z wyczuciem oddzielać od siebie poszczególne warstwy nagrania. Jeszcze nie tak, żebyśmy mieli wrażenie słuchania każdego instrumentu z osobna, ale z pewnością jest w ich dźwięku dużo powietrza. I da się to usłyszeć, nawet stojąc z boku albo gdzieś daleko, nie mając wglądu w kształt stereofonicznej sceny. Krótko mówiąc: te kolumny oferują dwa rodzaje przestrzeni. Jedna to ta trójwymiarowa, dzięki której siedząc w fotelu można pokazać, gdzie stoi wokalista, a gdzie gitarzysta. Druga to swoboda między planami i warstwami nagrania. Trochę podobna do tego, co możemy usłyszeć w dobrych słuchawkach. Tam przecież nie widzimy instrumentów przed sobą, a mimo to możemy powiedzieć, które nauszniki mają dobrą przestrzeń, a które nie. Wiem, że trudno to opisać słowami, a pewnie jeszcze trudniej sobie wyobrazić, trzymając w rękach magazyn i analizując, co też recenzent wymyśla. Ale posłuchajcie Triangli piętnaście minut, a będziecie wiedzieć, o czym mówię. Dźwięk jest tak otwarty i napowietrzony, że mamy ochotę się w nim zanurzyć.
Lyrry grają z entuzjazmem, przy którym trudno pozostać obojętnym. Najważniejsze, że konstruktorom udało się osiągnąć taką otwartość, unikając przy tym ewidentnych błędów. Góra nie syczy, bas nie przytłacza, a średnica, mimo dużej zawartości informacji, nie jest ostra ani przerysowana. Do tego dochodzi świetna przestrzeń. A jeśli właściciel Audio Physiców tak wychwala przestrzeń innych kolumn, to coś w tym musi być. W Lyrrach mamy trochę inne podejście. Chciałoby się powiedzieć: bardziej ludzkie. Może mniej spektakularne w pierwszym kontakcie, ale przyjemniejsze, kiedy nie mamy ochoty analizować płyty, a chcemy po prostu usiąść, odprężyć się i posłuchać.
W opisach high­endowego sprzętu przeważnie wszystko jest cudowne, aż dochodzimy do ceny. Ale w tym przypadku należy ją uznać za atrakcyjną. Lyrry są jednymi z najtańszych kolumn w high­endzie, ale zasługują na wejście do tego ekskluzywnego klubu. Oczywiście nie jest to koniec audiofilskich poszukiwań, ale nawet za te pieniądze nie można wymagać absolutnej perfekcji. Słyszałem kolumny bardziej rozdzielcze, z lepszą przestrzenią, bardziej efektownym basem itd. Ale wszystkie miały jedną wspólną cechę – astronomiczny koszt. 16500 zł to sporo, ale jeszcze nie zupełny kosmos.
Teraz powinienem wymienić kilka wad, żeby recenzja miała jakąś dramaturgię. Zastanawiam się... Nie obraziłbym się, gdyby Lyrry były niższe. I w całości wykończone okleiną, bo błyszczący lakier mi się nie podoba. Ach, no i gniazda – mogłyby być ładniejsze.

Konkluzja
Lyrry pozostawiły po sobie same miłe wspomnienia. Zdarza się, że kiedy weźmiemy do testu stosunkowo drogi sprzęt, jakoś wcale nam go nie brakuje, gdy przyjdzie czas odesłać go do dystrybutora. Tym razem bardzo bym się ucieszył, gdyby ktoś zadzwonił i powiedział, że transport będzie dopiero za dwa tygodnie i mogę sobie jeszcze posłuchać.

46-50 10 2010 T

Autor: Tomasz Karasiński
Źródło: HFiM 10/2010

Pobierz ten artykuł jako PDF