HFM

artykulylista3

 

T+A Criterion TCI 2E

66-71 12 2010 01Pewnego dnia w moim mieszkaniu wyrosły dwa potężne kloce z drewna. Trudno je nazwać urodziwymi, a u piękniejszej części mojej podstawowej komórki społecznej natychmiast wywołały żywą niechęć.

 

Od początku istnienia T+A, czyli od 1978 roku, założyciel firmy stawia na zaawansowane technologicznie kolumny wysokiej klasy. Najpierw były to konstrukcje pasywne, a od 1984 roku rozpoczęto produkcję modeli aktywnych. Pierwsze zestawy z serii Criterion pojawiły się w roku 1982 i zostały wyposażone w linię transmisyjną. Tak też zostało do dziś i to bynajmniej nie z powodu lenistwa konstruktora.


Linia transmisyjna lata świetności ma już dawno za sobą. W czasach, kiedy ją wykorzystywano, kolumny z jej udziałem należały do arystokracji i górowały brzmieniem nad anonimową masą zestawów zamkniętych. Poza tym na tego typu konstrukcje mogli sobie pozwolić wyłącznie posiadacze dużych salonów, co dodatkowo podnosi poprzeczkę mniej majętnym snobom. Z czasem, zgodnie z prawem pieniądza Kopernika, linie transmisyjne zostały wyparte przez bas-refleksy, a główna przyczyna takiego stanu rzeczy wiązała się z kosztami wytworzenia. TL wymagała stosowania skomplikowanych obudów, przy tym dużych i głębokich, czego Criteriony są najlepszym przykładem. Natomiast bas-refleks to po prostu kawałek rury od odkurzacza wetknięty w pudełko po butach.
Linia transmisyjna, poza przetwarzaniem najniższych częstotliwości, zapewniała głośnikom lepsze warunki pracy w zakresie średnicy. W przeciwieństwie do obudów zamkniętych, gdzie drgania membran były ograniczane poduszkami powietrznymi ściśniętymi w obudowach. W kolumnach z linii brzmienie było swobodniejsze, spokojniejsze i lepiej rozciągnięte. Ta technologia pozwalała także stosować niskie częstotliwości podziału, co wpływało na komfort pracy głośnika niskotonowego.
Obecnie Criteriony stanowią trzon kolumnowej oferty T+A i dzielą się na kilka podgrup. Absolutnym topem jest rodzinna TCI. Skrót oznacza T-line, C-arbon, I-mpulse.
Criteriony mogą być aktywne oraz pasywne i z tymi ostatnimi mamy dziś do czynienia.
TCI 2E są ze wszech miar nietypowe. O linii transmisyjnej już wspomniałem. Drugim wyróżnikiem jest elektrostatyczny przetwornik wysokotonowy. W przytłaczającej większości kolumn górę pasma przetwarzają różnej maści kopułki, a gdy one nie dają rady konstruktorzy sięgają po pierścienie lub wstęgi. Oczywiście nic nie stało na przeszkodzie, by i Herr Amft poszedł tą drogą, ale najwyraźniej założyciel T+A nie lubi prostych rozwiązań.
Pierwsze głośniki elektrostatyczne pojawiły się w sprzedaży tuż po II wojnie światowej. Bardzo dobre rezultaty brzmieniowe sprawiły,że elektrostaty zyskały liczne grono zwolenników.
Ten rodzaj przetworników wyróżnia się bardzo niskim poziomem zniekształceń, wynikającym z ich prostej budowy oraz nietypowej zasady działania. Niezwykle lekka membrana z folii jest tutaj umieszczana pomiędzy dwiema elektrodami z perforowanej blachy. Folia jest wstępnie spolaryzowana wysokim napięciem, natomiast do ażurowych elektrod doprowadza się ze wzmacniacza napięcie zmienne w przeciwfazie (push-pull). Gdy do przetwornika nie dociera sygnał, pomiędzy membraną a elektrodami tworzy się pole elektryczne. Wraz z pojawieniem się sygnału ze wzmacniacza pomiędzy elektrodami powstaje zmienne pole elektryczne, które, w zależności od polaryzacji, przyciąga lub odpycha spolaryzowaną wysokim napięciem membranę. Dzięki jej znikomej masie i dużej powierzchni dźwięk elektrostatów jest szybki, lekki oraz wolny od zniekształceń typowych dla przetworników dynamicznych. Jedyne problemy dotyczą reprodukcji basu, dlatego jego przetwarzanie powierza się często konwencjonalnym stożkom dynamicznym. Ewentualnie, za radą założyciela Quada, można kopać w kartonowe pudło.
Aby głośnik elektrostatyczny generował odpowiednie natężenie dświęku, jego membrana musi mieć dość duże wymiary i być zasilana napięciem rzędu 5000­7000 V. Żeby wydobyć z przetwornika pełen potencjał, potrzebny jest wydajny prądowo wzmacniacz, którego sygnał wyjściowy jest podnoszony za pomocą specjalnego transformatora do napięcia roboczego kilku kV. W Criterionach ten głośnik przetwarza jednak wyłącznie najwyższe częstotliwości, więc nie było konieczności angażowania ciężkiej artylerii.

66-71 12 2010 02     66-71 12 2010 04

 

Budowa
Mając na uwadze nietypową konstrukcję Criterionów, kształt kolumn jest swoistym kompromisem pomiędzy wymogami konstrukcyjnymi a zwykłym ludzkim wyczuciem estetyki. Śmiem jednak przypuszczać, że decydujące zdanie na temat ostatecznego wyglądu TCI 2E miał Siegfried Amft, z marnym zresztą skutkiem dla dekoratorów wnętrz.
Obudowy kolumn pozbawiono równoległych ścianek, co pozwoliło zmniejszyć ryzyko pojawiania się fal stojących. Skrzynki powstały z arkuszy 18­mm sklejki bukowej, formowanej pod ciśnieniem. Sklejono je puchnącym klejem poliuretanowym, który wypełnia szczeliny, a po wyschnięciu – twardnieje. Wewnątrz umieszczono kilka poprzecznych wieńców wzmacniających tę i tak już sztywną konstrukcję. Kolumny wytłumiono potężnym kłębem sztucznej wełny. Do wykończenia użyto wysokiej jakości naturalnego forniru, pociągniętego kilkoma warstwami satynowego lakieru. Pomijając kontrowersyjny kształt, całość sprawia doskonałe wrażenie. W kartonach z głośnikami znalazłem regulowane stalowe kolce oraz nóżki, zakończone plastikowymi stopami. Do odsłuchów użyłem kolców, a kolumny stanęły na granitowych płytach.
Poza wysokotonowym elektrostatem w Criterionach znajdziemy głośniki dynamiczne. Za średnicę odpowiada 18­cm stożek z włókna węglowego. Najniższe tony to domena pary 22­cm węglowych wooferów. Punkty podziału ustalono na 250 Hz i 2 kHz. Kosze wszystkich głośników odlano ze stopu metali lekkich i przykręcono do obudów za pomocą śrub wpuszczanych w nagwintowane metalowe tuleje. Na okablowanie wewnętrzne zużyto ładnych kilkanaście metrów przewodu z miedzi srebrzonej oraz OFC.
Dosyć nietypowo wygląda zwrotnica. Na dwóch oddzielnych płytkach umieszczono rozbudowane filtry, osobno dla niskich i średnich tonów. Herr Amft nie tylko zaleca, ale wręcz nakazuje stosować podwójne okablowanie, a wysokiej jakości terminale głośnikowe ze złoconego mosiądzu są rozstawione na tyle szeroko, że bez trudu podłączymy do nich najgrubsze audiofilskie szlauchy. Poza nimi na tablicy rozdzielczej znalazło się porządne gniazdo zasilające, którym dostarczymy napięcie do elektrostatów, oraz trzy przełączniki regulujące ilość wysokich, średnich i niskich tonów w zakresie +/1,5 dB. W teście wszystkie były ustawione w pozycji neutralnej.

66-71 12 2010 03     66-71 12 2010 06

 

Konfiguracja
Choć kolumny T+A onieśmielają gabarytami, to nie należą do przesadnie wymagających. Nie znaczy to jednak, że można do nich podłączyć byle piecyk. Jako że akurat miałem na stanie kilka urządzeń T+A, postanowiłem poszukać firmowego brzmienia. Ostatecznie stanęło na wzmacniaczu Pulsar R 1260, który, choć nikczemnej postury, dysponuje całkiem przyzwoitymi możliwościami. W roli śródła wystąpił lampowy odtwarzacz SACD D 10. Jego przewaga nad odtwarzaczem z serii R była bezdyskusyjna, więc nie widziałem powodu, by upierać się przy komplecie.
System pracował w pokoju o powierzchni 20 m2. Wylot linii transmisyjnej skierowano do przodu, co, przynajmniej w teorii, powinno ułatwić ustawienie. Odsunąłem je jednak około metr od ścian bocznych i tylnej.

Reklama

 

Wrażenia odsłuchowe
Większość znanych mi recenzentów sprzętu dysponuje swoistym papierkiem lakmusowym wstępnie sygnalizującym klasę testowanych urządzeń. U osób zajmujących się kinem domowym będzie to sąsiad walący w kaloryfery, u innych – towarzyszka życia wyrażająca swe bezstronne opinie na temat kolejnych klamotów zagracających mieszkanie. W moim przypadku owym papierkiem lakmusowym jest mój audiofilski kot Desmond. Mówi się, że koty posiadają szósty zmysł. No cóż, mój ma sprecyzowane gusta muzyczne oraz słuch niezwykle wrażliwy na nieprawidłowości brzmienia. Choć trudno w to uwierzyć, jego reakcje dokładnie pokrywają się z moimi obserwacjami.
Zgodnie z uświęconą tradycją sesję odsłuchową rozpocząłem muzyką poważną. Wraz z pierwszymi taktami „Mesjasza”, gdy z głośników popłynęły anielskie głosy Gabrieli Consort & Palyers, Desmond usiadł dokładnie na środku bazy. Potężne kolumny wyparowały z pokoju, co było o tyle zaskakujące, że każda z nich waży ponad 50 kg. Scena zaczynała się na linii głośników i sięgała hen, daleko w głąb mieszkania. Rewelacyjna rozdzielczość wysokich tonów oraz chłodna średnica przesunęły równowagę tonalną nieco w górę. Po kilku częściach oratorium mój czworonożny współsłuchacz położył się na brzuchu, oparł brodę na łapie i dał się ponieść muzyce. A ja razem z nim.
Kilka kolejnych płyt z klasyką ugruntowało pierwsze wrażenia. Przepięknie zbudowaną scenę charakteryzowały głębia i rozmach. Lokalizacja śródeł nie budziła wątpliwości i nawet w gęstych aranżacjach bez trudu definiowałem poszczególne grupy instrumentów. W nagraniach muzyki organowej czuło się potęgę i majestat basu, a szeroka otchłań, rozciągająca się za kolumnami, przypominała wielką przestrzeń pustego kościoła. Z kolei krystalicznie czyste i plastyczne głosy wokalistów były bliskie rzeczywistym. Prawdziwy spektakl odegrały jednak skrzypce i klawesyn. Oba instrumenty wręcz sypały alikwotami i nawet nie potrzebowałem wysilać wyobraśni, by zobaczyć przed sobą żywych muzyków. „Koncerty brandenburskie” zostały zagrane z ogniem i jednocześnie matematyczną precyzją, a gdy w odtwarzaczu wylądowała „Muzyka na wodzie”, można było zapomnieć o Bożym świecie.
Po uwerturze Desmond położył się na wznak w pozycji „kangurka”, co było wiadomym znakiem zbliżania się do stanu ekstazy. Od prawdziwej nirwany dzielił go tylko krok i wszystko wskazywało, że wykona go przy ulubionym jazzowym plumkaniu tria Tsuyoshi Yamamoto. Przy krążku „Autumn in Seattle” Desmond najchętniej pada w objęcia Morfeusza. Jednak nie tym razem. Choć z pozoru wszystko było w porządku, kot usiadł lekko zdziwiony i zaczął czujnie strzyc uszami. Wysunięty do przodu fortepian lidera był czysty i perlisty, ale sekcja rytmiczna wylądowała wyraśnie z tyłu, nie tylko w sensie fizycznym. Jeszcze wyraśniej było to widoczne w przypadku nagrań tria Keitha Jarretta, gdzie kontrabas i perkusja zostały sprowadzone do roli tła charyzmatycznego solisty. Natomiast w dość niecodzienny sposób zostały zaprezentowane nagrania Diany Krall. Przez lata kanadyjska wokalistka przyzwyczaiła nas do zmysłowej chrypki, pobudzającej wyobraśnię dorastających młodzieńców, a tutaj nie pozostał po niej nawet ślad. Zarówno na starszych, jak i nowszych płytach Diana zaśpiewała jasno i czysto, raczej jak operowa diwa niż bywalczyni jazzowych klubów. Tego dla mojego towarzysza odsłuchów było już za wiele. Wstał, spojrzał na mnie z wyrzutem i opuścił pokój z wysoko podniesionym ogonem. Ja oczywiście zostałem na posterunku.
Kolejne płyty z akustycznym jazzem nie zmieniły sytuacji. Criteriony dobitnie dawały mi do zrozumienia, że czas na kolejną zmianę repertuaru. Niestety, rock najwyraśniej nie należy do ulubionych gatunków konstruktora kolumn. Twardy, konturowy bas, choć dynamiczny, został pozbawiony miłej duszy każdego rockmana mięsistości. Nieco wyostrzone gitary i blachy perkusji brzmiały zdecydowanie zbyt sterylnie. Jeszcze Pink Floydów, Zeppelinów czy nagrań Metalliki od biedy dało się słuchać, ale gdy w odtwarzaczu wylądowała płyta Yes, powiedziałem zdecydowane: nie!
Zerknąłem w stronę stojaka z muzyką poważną i na chybił­trafił wyjąłem koncert „Potrójny C­dur” Ludwika van Beethovena na skrzypce, wiolonczelę, fortepian i orkiestrę. I poczułem się dokładnie, jak ten Koziołek Matołek, który złaził cały świat, a rozwiązanie miał pod samym nosem. Ujrzałem przed sobą zupełnie inne kolumny niż jeszcze pięć minut wcześniej. Wspaniała muzykalność, precyzja, neutralność brzmienia i stereofonia przekonałyby do wymiany płytoteki najbardziej ortodoksyjnego metalowca. Nagranie Ojstracha, Rostropowicza, Richtera i von Karajana pochodzi sprzed czterech dekad, ale nie pokryła go patyna czasu. I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przed kolumnami zmaterializował się mój ogoniasty towarzysz. Ułożył się wygodnie z brodą opartą na łapie, co było wyraśnym zaproszeniem do kontynuowania testu.
Ostatnią płytą, która brała udział w formalnych odsłuchach, było „Requiem” Mozarta, prowadzone przez Jordi Savalla. Odpłynęliśmy obaj – i ja, i Desmond. A gdy wybrzmiały ostatnie echa „Agnus Dei”, usłyszałem rozkoszne delikatne mruczenie dochodzące znad podłogi.

 

Konkluzja
Dziś konkluzji nie będzie, bo kot porwał puentę. Trzeba przeczytać cały tekst.

66-71 12 2010 T

 

Autor: Mariusz Zwoliński
Źródło: HFiM 12/2010

 

Pobierz ten artykuł jako PDF