HFM

artykulylista3

 

JBL Studio Monitor 4312 E

34-36 12 2011 01Polscy audiofile pamiętający czasy Peerelu dzielą się na dwie grupy: tych, którzy mieli Altusy 110 i tych, którzy chcieli je mieć.

 

Ja akurat nie zaliczam się do żadnej z kategorii, bo zawsze gustowałem w mniejszych konstrukcjach, ale część moich kolegów jeszcze dziś uważa brzmienie Altusów za niedościgły wzór. I nie dziwota – zawsze z rozrzewnieniem wspominamy czasy, gdy wbiegaliśmy bez zadyszki na trzecie piętro.


Wspominki takie naszły mnie w chwili, gdy wyjąłem z kartonów najnowsze (!) JBL-e. Spójrzcie sami: retro w czystej postaci.
Na fali wintydżowych reminiscencji, przetaczających się co rusz przez świat hi-fi, Amerykanie postanowili przypomnieć jeden ze swoich najlepszych projektów. W 1968 roku rozpoczęto budowę monitorów studyjnych 4310 i 4311, które, po zaadaptowaniu do warunków domowych, trafiły na rynek amatorski pod nazwą L100 i L112. W owych czasach kobylaste głośniki wpisywały się w obowiązujące trendy wzornicze i osiągnęły spektakularny sukces. W latach 70. sprzedano ich ponad 125 tysięcy, a o wyjątkowych własnościach brzmieniowych świadczy fakt, że dobrze zachowane egzemplarze osiągają dziś wysokie ceny na rynku wtórnym.
Na początku lat 80. w laboratoriach w Northridge opracowano nowy model monitora studyjnego 4312, będący bezpośrednim spadkobiercą przebojowego duetu 4310/11. Choć od jego premiery minęło 30 lat, a przez ten czas kolumny poddano kilkunastu modyfikacjom (m.in. A, XP, MKII, SX, itd.), wciąż pojawiają się nowe wersje. Testowana para z literką „E” jest ich najnowszym wcieleniem.

 

Budowa
Po wyjęciu monitorów z kartonów pojawił się problem z ustawieniem. Wprawdzie Altusy zwyczajowo lądowały w meblościankach z barkiem, ale z powodu braku takowej stanąłem przed dylematem: postawić na podłodze i narazić się na dudnienie basu, czy ulokować na standardowych podstawkach pod monitory, ryzykując upadek przy byle przeciągu. Na początku wybrałem pierwszą opcję, z której natychmiast skorzystał mój audiofilski kot Desmond. Wyrósł jak spod ziemi i zręcznym susem znalazł się na jednym z głośników. Z miną wyrażającą najwyższy stopień zadowolenia przywarł brzuchem do obudowy i nie było ludzkiej siły, która mogłaby go od niej oderwać. Sięgnąłem więc po ostateczny argument w postaci świeżo otwartej puszki tuńczyka i korzystając z chwilowej nieuwagi futrzaka, przykryłem kolumny matami z gąbki. Przez resztę wieczoru Desmond i klabzdrony JBL-a tworzyły malowniczą kompozycję przestrzenną. Nieraz już mój ogoniasty towarzysz zaskakiwał swą intuicją. Czyżby i tym razem wiedział o nich coś, co było ukryte przed ludzkim wzrokiem? Najwyższa pora wziąć w rękę śrubokręt.
Obudowy wykonano z MDF-u o grubości 2 cm i wykończono porządną okleiną imitującą drewno. Podobnie jak miało to miejsce w przypadku Altusów, do wyboru jest tylko czerń. Maskownica trzyma się frontów za pomocą czterech krawieckich rzepów, co jest chyba ewenementem na skalę światową. Ulokowana pomiędzy bocznymi ściankami, idealnie się z nimi licuje i podkreśla oldskulowe wzornictwo. Na wąskim pasku wolnym od maskownicy znajdziemy kolejny patent rodem z lat 60. – regulatory średnich i wysokich tonów. Żeby jeszcze były ukryte z tyłu, tak jak w Vandersteenach, ale nie, dumnie prężą się na froncie, jak gdyby chciały podkreślić swoje 30-letnie dziedzictwo.
W przednią ściankę wpuszczono trzy przetworniki, których układ przypomina protoplastów z lat 60. Wysokie tony przetwarza 25-mm aluminiowo-magnezowa kopułka. Delikatną folię chroni przed uszkodzeniem plastikowa wypustka zintegrowana z kołnierzem otaczającym głośnik. Neodymowy magnes zaopatrzono w spory radiator z metali lekkich. Średnicę pasma powierzono 12,5-cm głośnikowi z papierowo-polimerową membraną i odlewanym koszem. Umieszczono go w oddzielnej zamkniętej komorze akustycznej wykonanej ze wzmacnianej pulpy celulozowej. Materiał ten łączy lekkość ze sztywnością i jest odporny na rezonanse.

Bez wątpienia najciekawszym głośnikiem w tym towarzystwie jest 30-cm woofer. Karbowana biała membrana z dużą nakładką przeciwpyłową przywodzi na myśl legendarny model 4310 z 1968 roku, ale po wykręceniu przetwornika z obudowy przenosimy się w XXI wiek. Największym zaskoczeniem jest kształt kosza. Zwężający się do tyłu i płynnie przechodzący w radiatory, kojarzy się z instalacjami samochodowymi, gdzie bardzo dba się o efektowny wygląd. Trop jest właściwy, ponieważ tego typu konstrukcje JBL-a najczęściej lądują w bagażnikach tuningowanych samochodów. Ale gdzie w takim razie są magnesy? Są, a jakże, tyle że neodymowe, dzięki czemu udało się ograniczyć ich wielkość i masę. W tym niecodziennym przetworniku zastosowano patent JBL-a o nazwie Differential Drive wykorzystujący podwójną 7,5-cm cewkę. Uzyskano w ten sposób wysoką moc głośnika, obniżając masę konstrukcji. Niestety, jakość kosztuje i woofery podnoszą cenę 4312 E.
Wnętrze obudów obficie wyłożono matami tłumiącymi; owinięto nimi nawet wygiętą rurę bas-refleksu. Połączenia zrealizowano cienkimi drucikami z miedzi beztlenowej. Potencjalni tunerzy będą mieli kłopot z dostaniem się do potencjometrów. Ja przynajmniej nie znalazłem na to sposobu.

34-36 12 2011 02     34-36 12 2011 03     34-36 12 2011 04

 

Wrażenia odsłuchowe
Jako że nie targają mną altusowe sentymenty, do testu 4312 E podszedłem bez uprzedzeń. Do myślenia dał mi tylko kot, który w trakcie rozstawiania przeze mnie kolumn bezceremonialnie zajął moje miejsce na kanapie. Tym razem nie dał się nabrać na sztuczkę z tuńczykiem i odsłuchy zaczęliśmy we dwóch.
Od pierwszych taktów „Mesjasza” Haendla JBL-e dawały do zrozumienia, że to nie ich klimaty. Brzmienie było wygładzone, z wypchniętą średnicą i przyciętą dynamiką. Nawet słynne „Alleluja” nie potrafiło tchnąć w nie życia, więc szybko dałem sobie spokój. Zamiast tego postanowiłem dołożyć do pieca.
Nagranie „Tutti” Reference Recordings nawet z największej zewłoki potrafi zrobić wydarzenie sezonu. Odtworzone na monitorach JBL-a zadziałało jak przytknięcie gołego kabla z napięciem 380 woltów. Kolumny w mgnieniu oka pozbyły się ospałości i w tytułowych orkiestrowych tutti eksplodowały z siłą dynamitu.
Podkręciłem atmosferę „Planetami” Holsta pod von Karajanem i wreszcie JBL-e odetchnęły pełną piersią. Pojawiło się powietrze, przestrzeń, drobne detale i dynamika zdolna przemeblować pokój. Nie ograniczyłem się do „Marsa”, ale zahaczyłem o kilka dalszych części. Gdy doszedłem do „Jupitera”, miałem świadomość uczestniczenia w wydarzeniu, przynajmniej za te pieniądze. Pod względem dynamiki i rozciągnięcia basu amerykańskie monitory pokazały poziom zarezerwowany dla dużych podłogówek, a definicja detali oraz neutralność zdradzały silne konotacje ze sprzętem studyjnym. Tam nie ma miejsca na czarowanie miodną średnicą; w cenie jest bolesna prawda o nagraniach. Jako że pod względem jakości realizacji „Planetom” z Deutsche Grammophon nie sposób nic zarzucić, uczta była podwójna.
Rozochocony atmosferą sięgnąłem po „Dzieci Sancheza” Chucka Mangione i w finale kot już nie wytrzymał. Wskoczył na jedną z kolumn, ułożył się na niej w pozycji Sfinksa i z wyrazem najwyższej rozkoszy przetrwał bez ruchu całe trzy minuty i pięć sekund. A ja razem z nim, tyle że na kanapie.
Po czymś takim powinno się zwinąć sprzęt, bo prawdopodobnie więcej się z niego nie wyciśnie. Na mnie jednak czekała jeszcze sterta płyt.
Klasyczny rock z lat 70. zabrzmiał wyśmienicie. Fantastyczny, mięsisty dół w połączeniu z ponadprzeciętną rytmicznością wprawił w taniec nawet kołatki żerujące w meblach. Świetna budowa sceny, z typowym amerykańskim rozmachem, dodatkowo uatrakcyjniała przekaz, ale największym atutem JBL-i była... muzykalność. Tak, to nie pomyłka. Dobrze zrealizowane nagrania chwytały za serce i wywoływały ciarki na plecach. Nawet średniej jakości „A Night at the Opera” grupy Queen wprowadziła mnie w błogostan. Amerykańskie monitory skapitulowały dopiero przy „Bursting Out” Jethro Tull. Nie wiem, czyja to „zasługa”, ale koncert Iana Andersona z kolegami zabrzmiał tak, jakby nagrano go w jakiejś szopie w początkach ubiegłego stulecia.
Po krótkiej przerwie przystąpiłem do części poświęconej muzyce jazzowej. Przy pierwszych dźwiękach „Blue in Green” z „Kind of Blue” Davisa mój towarzysz odsłuchów położył brodę na łapie, przymknął oczy i popadł w kocią ekstazę. To była magia. Delikatnie rozświetlona trąbka Milesa wypełniła pokój, czas zwolnił bieg i na pięć minut z okładem we trzech − Davis, Desmond i ja − wylądowaliśmy w nocnym klubie, ciemnym od papierosowego dymu, z ostatnią parą tańczącą na parkiecie. A później znowu był ponury, listopadowy dzień i nieustawne klabzdrony na środku pokoju. Pozostały jednak wspomnienia, a te są ponoć najcenniejsze.

Reklama

 

Konkluzja
Z niekłamanym żalem oddałem potężne monitory dystrybutorowi, bo nieczęsto trafiają się równie udane zestawy w niewygórowanej cenie. Całe szczęście, że nie mam meblościanki, bo musiałbym stoczyć ciężką walkę wewnętrzną i nie jestem w stanie przewidzieć jej wyniku.

34-36 12 2011 T

 

Autor: Mariusz Zwoliński
Źródło: HFiM 12/2011

 

Pobierz ten artykuł jako PDF