HFM

artykulylista3

 

Boulder 1160

62 69 112017 001
W numerze wakacyjnym („HFiM” 7-8/2017) testowałem integrę 865 z podstawowej serii Bouldera. Wspomniałem, że choć zmiany w katalogu firmy zachodzą rzadko, to linia 1000 będzie niedługo przechodzić metamorfozę.

Szczegóły oficjalnie nie były znane, ale nieformalne sugestie już krążyły. Nie spodziewałem się jednak, że nowe urządzenie trafi do mnie niemal od razu po wakacjach. To stereofoniczna końcówka mocy 1160, zastępująca podobny produkt, oznaczony symbolem 1060.


Komunikat o wprowadzeniu 1160 do sprzedaży pojawił się 27 czerwca. Nie mam pojęcia, jak grał poprzednik, ale można spróbować się przyjrzeć skali i rodzajowi zmian w budowie. Z jednej strony, firma rzadko robi duże ruchy, jak ten, więc coś musi być na rzeczy. Z drugiej – o szczegółach konstrukcji, zarówno wcześniejszego, jak i obecnego modelu, nie wiemy prawie nic. Boulder należy do producentów nadzwyczaj dyskretnych. Operuje ogólnikami oraz suchymi danymi technicznymi. Szkoda, bo firma z takim dorobkiem na pewno stosuje wiele ciekawych rozwiązań. Nie wiem, czy to obawa przed konkurencją, czy tylko proste założenie, że dźwięk obroni się sam.


Budowa
Boulder 1160 wchodzi na rynek jako pierwsze urządzenie w odnawianej serii. I jest to na pewno wejście z przytupem. Przekonałem się o tym już w chwili, gdy wózek przemysłowy z załadowanym Boulderem ledwo dał się przepchnąć przez próg mojego mieszkania. Bo wzmacniacz, razem z drewnianą skrzynią, w której jest transportowany, waży 97 kilo. A bez niej – 61 kg. Jakieś pytania?

62 69 112017 002Niczym miasto z lotu ptaka…

 

Nie, chyba tylko olśnienie, gdy zdamy sobie sprawę, co oznacza po angielsku słowo „boulder”. To „głaz” i trudno o bardziej trafioną nazwę, choć skądinąd wiemy, że pochodzi ona od nazwy miasta w stanie Colorado. Tak czy inaczej, głazów w ofercie firmy nie brakuje. A ten dostarczony do testu nie jest, bynajmniej, najbardziej okazały. Szczytowa końcówka stereo waży aż 160 kg.
Z pozoru Boulder 1160 jest łudząco podobny do swego poprzednika. Prezentuje zbliżone parametry i ma praktycznie identyczne gabaryty. Owszem, nieco inaczej zaprojektowano front, a z tyłu dodano panel z gniazdami komunikacji, jednak to ciągle mogą być zmiany kosmetyczne.
Ale czy nie tak miało być? Nowy wzmacniacz jest przecież bezpośrednim spadkobiercą poprzednika. A ten stanowił w ofercie produkt strategiczny. Nie zapomnijmy o jednym, bardzo wymownym fakcie. 1060 trafił na rynek w 1999 roku! Niewielu producentów stosuje politykę takiej długowieczności. 18 lat obecności świadczy o tym, że mamy do czynienia z urządzeniem wyjątkowym.

62 69 112017 002Po bokach widoczna część
układu każdego z kanałów.

 

Front 1160 uległ zmianie. Wcześniej zdobiły go dyskretne klasyczne załamania; teraz – esy-floresy wyryte na powierzchni aluminium. Nietypowy kształt nie jest jednak  przypadkowy. To rodzaj płaskorzeźby, odzwierciedlającej mapę poziomicową wokół Flagstaff Mountain – góry znajdującej się około 6 km na zachód od miasta i będącej rekreacyjną atrakcją okolic Boulder. Bardzo oryginalny pomysł.
Z tyłu znajdziemy stereofoniczne wejście analogowe (tylko w standardzie XLR), interfejs komunikacji systemowej i sieciowej, gniazdo zasilania, hebelkowy włącznik oraz podwójne zaciski głośnikowe, ułatwiające bi-wiring. Same zaciski przyjmują tylko końcówki widełkowe, ale są dość niewygodne. Przy najczęściej spotykanym wygięciu widełek pod kątem około 45 stopni obracające się duże pokrętło zacisku zahacza o nasadę kabla. Trzeba się trochę nagimnastykować, aby wszystko dokręcić.
Analiza budowy wewnętrznej nie pomoże nam zbytnio w zidentyfikowaniu zmian.  Porównanie obu urządzeń (zdjęcia starszego modelu bez pokrywy można wyszukać w necie) nie na wiele się zdadzą, bo duża część układu w obu modelach jest i tak starannie ukryta. Spróbujmy jednak odkryć, ile się da.

62 69 112017 002W środku układ
obsługujący procesor typu ARM.

 

Odkrywamy różnice
Producent enigmatycznie informuje, że przeprojektował płytki drukowane. To jednak o niczym nie przesądza, bo wielu wytwórców wprowadza drobne poprawki bez zmiany symbolu czy nawet powiadamiania kogokolwiek. Faktem jest jednak, że teraz zastosowano montaż powierzchniowy, a wcześniej był przewlekany. To pociąga za sobą konieczność wymiany całych grup komponentów i opracowania nowej architektury układu. Ważna zmiana? Na pewno.
Jeszcze ważniejszą okazuje się zastosowanie procesora kontrolującego prawidłowość pracy układu elektronicznego i zabezpieczeń. Te ostatnie to monitoring zasilania i temperatury oraz detektor przepięć. Ale to nie wszystko. Końcówka Bouldera jest przykładem rosnącego znaczenia tzw. internetu rzeczy. W koncepcji tej chodzi o dwa cele. Tym oficjalnym jest zaprzęgnięcie technologii przesyłu danych do doskonalenia świata – tworzenia inteligentnych budynków, potem systemów (np. służby zdrowia, transportu) czy wreszcie całych miast. Tym nieoficjalnym, a może ubocznym, jest niemal całkowity zanik prywatności. Inteligentna lodówka będzie na przykład dostarczała odpowiednim władzom informacje, jakiej marki piwo się w niej pojawia, w jakiej ilości i jak szybko znika. Inteligentna sypialnia… sami się domyślcie.

62 69 112017 002Tranzystory zasłonięte
aluminiową sztabą.

 

Tak czy inaczej, procesor w Boulderze (64-bitowa, wielordzeniowa kość typu ARM  – Advanced RISC Machine) kontroluje także ethernetową łączność wzmacniacza z domową siecią. Tak jak w przypadku odtwarzaczy strumieniowych wykorzystanie tej technologii jest zrozumiałe, to jednak w końcówkach mocy zastanawia. Owszem, dzisiaj można za jej pomocą zaktualizować oprogramowanie urządzenia, a jutro? Firma nazwała to rozwiązanie „Boulder Net”.
Producent dostarcza końcówkę razem z przewodem zasilającym. To konieczność, podyktowana wyśrubowanymi parametrami. Tak potwornej mocy (wzmacniacz oddaje nawet 1200 W przy spadku impedancji do 2 omów) nie wygeneruje się przy zasilaniu zwykłym, choćby najbardziej audiofilskim kablem z seryjnej produkcji. Tu potrzeba przewodu zakończonego wtykiem 32-amperowym. Przewód Bouldera wygląda okazale, ale… na miejscu producenta popracowałbym nad nim jeszcze trochę. Plastikowy niebieski wtyk nie robi wrażenia high-endowego.

62 69 112017 002W pojedynkę trudno tego
potwora nawet przesunąć na stoliku.

Co w środku
Wiele wzmacniaczy mocy wygląda w środku podobnie. Do ścianek bocznych z radiatorami przytwierdzane są układy z elektroniką – przy jednej ściance jeden kanał, przy drugiej drugi. Centrum zajmuje zasilacz. Innymi słowy, często się zdarza, że pod pokrywą kryje się duża ilość audiofilskiego powietrza. Jednak w Boulderze całe wnętrze zostało dość gęsto zabudowane.
Zacznijmy od boków. Zastosowano 28 bipolarnych tranzystorów na kanał. Ich model nie jest znany. Są one przyciśnięte do radiatorów aluminiową sztabą. Podobnie jak w większości końcówek mocy, tutaj także układ elektroniczny każdego kanału stanowi blok przytwierdzony do ścianki bocznej. Z tym, że to blok bardzo rozbudowany. Oczom ciekawskich pozostawiono jedynie płytkę drukowaną z montażem powierzchniowym. Płytka ta trzyma się na metalowym wsporniku, a układu znajdującego się poniżej już nie dojrzymy.

62 69 112017 002Dyskretnie i elegancko.

 

Centrum zajmują dwa gigantyczne transformatory, zaekranowane prostopadłościennymi kapsułami. Mimo najszczerszych chęci, nie dopatrzyłem się kondensatorów sekcji zasilacza – ale one gdzieś są, i to w liczbie aż 24 na kanał.
Nad trafami umieszczono trzypiętrową platformę z układem kontrolnym. Jego sercem jest wspomniany procesor ARM. Dla trybu uśpienia i zasilania sekcji cyfrowej przewidziano oddzielną linię, z własnym transformatorem.
Wszystko zostało wykonane niezwykle starannie. Końcówka Bouldera to technologiczne cudo, które jest wynikiem długich poszukiwań optymalnych rozwiązań. Nic nie pozostawiono przypadkowi. Połączenia kablami ograniczono do absolutnego minimum; niejeden producent mógłby u Bouldera pobierać korepetycje.
Zastanawia jedynie brak otworów wentylacyjnych. Trudno mi ocenić cel tak oryginalnego kroku – przecież już najtańsze wzmacniacze są biernie wentylowane. Choćby niewielkie szpary ulżyłyby układowi, zwłaszcza że rozgrzewa się mocno nawet przy niezbyt intensywnej pracy. Może producent uznał, że zastosowanym komponentom wysokie temperatury niestraszne, a bardziej od nich degradujący będzie wieloletni, twardniejący kurz, który osadzałby się w środku? To oczywiście tylko moje domysły.

62 69 112017 002Okolice Flagstaff Mountain,
Boulder, Colorado.

 

Urządzenie włączałem z duszą na ramieniu. Miałem obawy, że nagły impuls spowoduje zadziałanie bezpieczników w rozdzielni. Na szczęście, układ sekwencyjnego startu pozwala tego uniknąć. Zanim wzmacniacz zostanie na dobre uruchomiony, wszystko jest przez kilkanaście sekund załączane w bezpiecznej kolejności.
Wskazania diody na przedniej ściance nieco dezorientują. Gdy końcówka pracuje, dioda świeci na biało. Gdy wzmacniacz jest uśpiony – też świeci na biało, choć z nierównomiernym natężeniem. Jedyna zmiana koloru, którą zauważyłem, następuje tuż po włączeniu – przez chwilę dioda miga na czerwono.
Dlaczego o tym piszę? Kiedy spojrzymy na urządzenie, to nie wiemy, czy jest gotowe do pracy, czy uśpione. Wydawało mi się, że uruchomienie tak monstrualnych transformatorów musi się wiązać z jakimś szumem, choćby minimalnym. Nic takiego się jednak nie dzieje. Nawet przykładając ucho do górnej płyty, nie byłem w stanie stwierdzić, czy Boulder jest włączony. Jest tak cichy, że aż trudno uwierzyć!
Zdradzić go może co innego – temperatura. Producent nie wspomina, w jakiej klasie pracuje układ, ale niezależnie od niej i pomimo potężnych radiatorów, końcówka mocno się nagrzewa. Wieść gminna niesie, że poprzednik oddawał kilkanaście pierwszych watów w klasie A. Pewne poszlaki sugerują, że koncepcję tę zachowano i tutaj.

62 69 112017 002Odlotowe radiatory.

Konfiguracja systemu
Testowanie takiego urządzenia jak Boulder 1160 przysparza pewnych trudności. Najważniejszą jest chyba decyzja o systemie towarzyszącym: z czym połączyć taki piec, aby pokazał pełnię swoich możliwości? Akurat miałem szczęście, bo w czasie odsłuchu amerykańskiej końcówki trafiło do mnie kilka innych urządzeń z wysokiej lub bardzo wysokiej półki.
Jako źródło dźwięku wykorzystałem odtwarzacz Vitus SCD-025. Sygnał z niego przebiegał następnie przez tranzystorowy preamp Soulution 725. Na końcu Boulder zasilał kolumny Dynaudio Contour 30 – jedyny element w torze, który należy zaliczyć do „zwykłego”, a nie ekstremalnego hi-endu. Dodam, że okablowanie sygnałowe stanowiły Jormy Prime, a głośnikowe – KBL Sound Himalaya. Każdy z wymienionych elementów był „wprowadzany” pojedynczo – nie chciałem stracić kontroli nad oceną poszczególnych urządzeń.

62 69 112017 002Ani jednego otworu
wentylacyjnego. Ażurowa architektura radiatorów niczego tu nie zmienia.

Wrażenia odsłuchowe
Większość audiofilów zapewne zetknęła się z niezwykłymi urządzeniami na wystawach sprzętu hi-fi. Niektórzy korzystali też z możliwości odsłuchu w salonie dystrybutora. Ale tylko naprawdę nieliczni mieli szansę sprawdzić piec za 130 tysięcy we własnym domu. Mimo wielu lat w branży, ja także nie zaliczam się do tego ekskluzywnego grona. Nigdy nie trafił do mnie sprzęt w podobnej cenie, o zbliżonych gabarytach czy parametrach. Dlatego cały odsłuch, niejako z urzędu, zakwalifikowałem do kategorii „wyjątkowe przeżycie”. I nie mniej wyjątkowym okazał się w rzeczywistości.
Na samym początku przyjmijmy, że Bouldera nie sposób odnosić do mitycznego poziomu referencyjnego czy abstrakcyjnego wzorca brzmienia w skali absolutnej. Słuchając 1160, trudno się bowiem oprzeć pewności, że taki wzorzec mamy właśnie przed sobą. Nie musimy go do niczego porównywać, bo to do niego mogą się porównywać inni. Tylko taki wstęp pozwala opisać wrażenia odsłuchowe bez konieczności łamania sobie głowy, jak w każdym zdaniu zawrzeć zachwyt.

62 69 112017 002Wejścia tylko zbalansowane.
Terminale głośnikowe podwójne,
ale trochę niewygodne
przy montażu kabli.

 

Pierwsze wrażenie dotyczy czystości dźwięku. Wspominałem, jak cichy jest ten wzmacniacz, gdy pracuje bez sygnału. Kiedy zaś z kolumn popłynęły pierwsze dźwięki, sugestywność ciszy w tle nadała muzyce nieznaną mi dotąd wyrazistość. Tu już nie musimy się sami siebie dopytywać, jak wygląda przejrzystość. Jest tak przejrzyście, że bardziej być nie może. Czarne tło za dźwiękami uczyniło każdy z nich czymś tak oczywistym, jak karp na stole wigilijnym i tak upiornie niewiarygodnym, ale prawdziwym, jak opłaty na zachodniej połowie autostrady A2.
Czystość to tylko preludium, jednak o symbolicznym znaczeniu. Każdy audiofil, przystępujący do odsłuchu 1160, będzie zadawał sobie pytanie, jak bardzo nokautujące muszą być dynamika i bas. Boulder odpowiada: spokojnie, zanim usiądziesz na krawędzi buzującego wulkanu, pamiętaj, że chodzi przede wszystkim o muzykę, a nie o adrenalinę. I to jest właśnie fascynujące w brzmieniu amerykańskiej końcówki: posiadając nieskończony (jak na warunki domowe) potencjał dynamiczny, używa go rozważnie i bez nadgorliwości. Jeśli się spodziewacie, że mocarny piec będzie trząsł posadami pomieszczenia odsłuchowego i rozszarpywał słuchacza na strzępy, to czeka Was zawód. Owszem, jeśli potencjometr w preampie odkręcicie do połowy skali, to ogłuchniecie, tyle że przecież nie o to chodzi. Równie skutecznym dźwiękowym zabójcą będzie pierwszy lepszy wzmacniacz estradowy. Superdynamika Bouldera wyznacza inny poziom, bazujący, paradoksalnie, na skali mikro. Takie różnicowanie dźwięków o zbliżonym natężeniu trudno z czymkolwiek zestawić. Nieprzypadkowo mówiłem, że Boulder sam wyznacza poziom referencyjny. A dynamika w skali makro, z kluczową atrakcją w postaci basu, zostaje podana dopiero wtedy, gdy trzeba. Bo nie oszukujmy się, audiofile chcą supergłębokiego basu w każdym nagraniu, jakby oczekiwali, że każda gitara basowa, kontrabas czy tuba mają w sobie potencjał godny najniższych rejestrów organowych. Boulder potrafi ostudzić tę gorączkę, ale kiedy dostaje do wzmocnienia naprawdę niski i mocny bas, to z wrażenia zatka każdego.

62 69 112017 002Terminal do komunikacji
Boulder Net.

Ale podkreślę raz jeszcze: 1160 tworzy spektakl wielu aktorów, nie tylko jednego. Oprócz basu występują także baryton, tenor, alt, sopran, by wymienić tylko tych głównych. Boulder jest w stanie oddać delikatność mikroskopijnych niuansów, by za chwilę przemienić się w ryczącą bestię. Jest z natury wrażliwym poetą, lecz kiedy zostanie podrażniony, zamienia się błyskawicznie w krwawego mściciela, który zmiata wszystko, co się pojawi na jego drodze.
Czy można powiedzieć, że Boulder zaokrągla kontury albo może rzeźbi dźwięki skalpelem? Nie można. Bo Boulder potrafi pokazać wszystko: dźwięki okrągłe, tłuste i napęczniałe, ale także precyzyjne, cienkie i subtelne; bardzo głośne i bardzo ciche, dźwięki średnie, ulotne, pastelowe, olejne, matowe i błyszczące. Wszystko zależy od tego, co dostanie z przedwzmacniacza. Każdy impuls, niezależnie od częstotliwości i natężenia, zostanie obsłużony z równą pieczołowitością. Nie powinno więc chyba dziwić stwierdzenie, że średnica jest bogata jak Cristiano Ronaldo i piękna jak… tutaj niech każdy wstawi własny ideał piękna.
Amerykański wzmacniacz poradzi sobie z dowolnym repertuarem. W zwiewnym pokaże zwiewność, w balladowym romantyzm, w symfonicznym dynamikę i tak dalej. Kiedy trzeba, podkreśli intensywność barw, a kiedy indziej je rozrzedzi. I zawsze będzie to robił na swój obiektywny sposób. Jeśli usłyszymy jakieś przerysowanie, to znaczy, że tak było w nagraniu, a nie, że wzmacniacz sobie nie poradził. To nie ten poziom, ale skoro tak rzadko mamy okazję się z nim zetknąć, to na wszelki wypadek podkreślam.

62 69 112017 002Zaciski dla kolumn.
Bardzo wygodne.

 

Boulder jest bardzo uniwersalny. O audiofilskich produkcjach nie będę pisał, bo nie ma takiej potrzeby. Bardziej interesuje mnie to, jak urządzenie zachowuje się w warunkach niesprzyjających. Chyba każdy audiofil doświadczył tego specyficznego niedosytu, jaki zwykle towarzyszy nagraniom z repertuarem klasycznym. Jeśli po dowolnej płycie z tzw. muzyką środka zdecydujemy się na klasykę, to w pierwszym odruchu zawsze chcemy zrobić głośniej. I nie możemy się pozbyć dyskomfortu, że czegoś brakuje. Jest to związane z dwiema sprawami. Po pierwsze, na płytach, powiedzmy, Stinga, Queen czy Ani Dąbrowskiej blask muzyce nadają najczęściej efekty perkusyjne (oczywiście nie bębny, lecz talerze). Tych zaś próżno szukać w składach kameralnych czy w małych orkiestrach barokowych. Po drugie, klasyka jest nagrywana w sposób, który musi „pomieścić” większą skalę dynamiki, dlatego ciche dźwięki rzeczywiście brzmią cicho.
Słuchając Bouldera, sprawdziłem wiele klasycznych płyt i za każdym razem byłem pełen podziwu dla wyjątkowości tego urządzenia. Mówiąc w skrócie, tutaj wrażenie wspomnianego niedosytu okazało się praktycznie niezauważalne. Zostałem porwany przez dźwięki, a każdy z nich tak przekonujący, że o potrzebie kręcenia potencjometrem po prostu zapomniałem. Porwać potrafi paleta barw nawet pojedynczego instrumentu. Już od pierwszego preludium Chopina z płyty laureata ostatniego konkursu – Seong-Jin Cho – wiedziałem, że takiego fortepianu jeszcze u siebie nie słyszałem i pewnie nieprędko usłyszę. Nie mniej fascynujące okazało się brzmienie kwartetów smyczkowych Mozarta w wykonaniu Amadeus Quartet. Jeżeli komuś się zdawało, że para skrzypiec, altówka i wiolonczela to zestaw fascynujący tylko dla wybranych melomanów, to Boulder raz na zawsze wybije mu to z głowy. Muzyka w jego wykonaniu wciąga niczym ulubiony serial – ciągle chcemy obejrzeć jeszcze jeden odcinek.

A co się będzie działo, kiedy brzmienie roziskrzy klawesyn? Koncerty na różne instrumenty Carla Philippe’a Emanuela Bacha w wykonaniu Amsterdamskiej Orkiestry Barokowej (oczywiście z klawesynem), kierowanej przez Tona Koopmana, dały odpowiedź, którą można było przewidzieć: Boulder z każdego instrumentu wydobywa pełnię brzmienia, której istnienia znawcy „zwykłych” wzmacniaczy nawet nie są świadomi. A gdy mamy wiele instrumentów o zróżnicowanej barwie, to czeka nas odlot, o jakim nie śnili amerykańscy hippisi w latach 60. ubiegłego wieku.
Fascynująca okazała się także „Msza św. Cecylii” Charles’a Gounoda, pod batutą Georges’a Prêtre (Erato/Warner). Nagranie pochodzi z lat 80. XX wieku, ale mi to nie przeszkadza. Sprawdziłem wiele interpretacji i to właśnie ta okazała się zniewalająca. Od pierwszych taktów najsłynniejszej części tej mszy – „Credo” – człowieka przechodzą ciarki, nawet gdy je słyszy w radiobudziku. A tutaj ładunek uroczystej doniosłości został wyniesiony do tak boskiego poziomu, że słuchacz znajduje się w innym świecie.


Boulder jest w stanie pokazać wszystko – masę i lekkość, dokładność i płynność, a na dodatek – bez wysiłku rozlokować dźwięki na malowanej z rozmachem scenie. Pomimo ogromnej masy brzmienie zachowuje zadziwiającą swobodę. A przy tym jest liniowe i neutralne.
W 1160 tkwi jakiś paradoks. Z jednej strony, końcówka jest tak obiektywna i przezroczysta, jakby nie było jej w systemie. Z drugiej, rządzi wszystkim pewnie niczym Angela Merkel po czwartym wyborze na stanowisko kanclerza Niemiec. Boulder to gwarancja superstabilności dźwięku. Pewność, że nic się nigdy nie rozjedzie. To urządzenie dysponujące nieskończoną rezerwą. Ciągle trzyma coś w zapasie i ciągle czymś zaskakuje. Ma wdzięk i potęgę, które oczarują każdego.
Na koniec próba subiektywnego skomentowania kwestii finansowej. Boulder to fantastyczny wzmacniacz, ale czy wart swojej ceny? Pomimo że recenzuję urządzenia hi-end od lat, nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Po prostu, pułap 100 tys. zł stanowi umowną temperaturę parowania mojego obiektywizmu. Nie podejmuję się stwierdzić, czy końcówka Bouldera jest godna swej ceny, czy nie jest. Zwyczajnie tego nie wiem. Pewien jestem jednego – takiego odsłuchu nie zapomni się nigdy.

62 69 112017 002Kabel z wtykiem 32-amperowym.

Konkuzja
Trudno oddać słowami niezwykłość tego wzmacniacza. Jest w nim coś, co się wymyka tradycyjnym próbom opisu. Boulder oprócz muzycznej uczty daje bowiem coś więcej. Coś absolutnie pewnego. Coś na całe życie. Coś ponadczasowego.

 

 

2017 12 29 18 54 05 62 69 HIFI 11 2017.pdf Adobe Reader

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mariusz Malinowski
Źródło: HFM 11/2017

Pobierz ten artykuł jako PDF