HFM

Ludomir Różycki - Człowiek sukcesu

87-91 03 2011 01Nuta, Lucio, Lura, Miras
Wśród przodków Ludomira Różyckiego byli żołnierze napoleońscy, uczestnicy powstania listopadowego i styczniowego, słowem – kwiat polskich szlachciców patriotów. Oboje rodzice przyszłego autora „Pana Twardowskiego”, Aleksander i Anna z Mańkowskich, byli absolwentami warszawskiego Instytutu Muzycznego. Aleksander Różycki (1855-1914) poświęcił się pracy pedagogicznej w swojej Alma Mater. Opracowywał repertuar odpowiedni dla uczniów na różnych poziomach zaawansowania. Był autorem jednego z najpopularniejszych podręczników dla początkujących pianistów – „Elementarnej szkoły ABC na fortepian” (w późniejszej wersji – „Nowa szkoła na fortepian”), najwyraźniej cenionego, bo wydawanego wielokrotnie do dziś (ostatni raz – PWM w 2010). Czy był dobrym nauczycielem? Artur Rubinstein, który jako ośmiolatek przez kilka miesięcy pobierał u niego prywatne lekcje, miał o nim fatalne zdanie. Różycki zasypiał na lekcjach. Nie miał indywidualnego podejścia do ucznia. Zniechęcał do własnych poszukiwań. W opinii Aleksandra Różyckiego mały Artur nie miał talentu. Pewnego razu drzwi mieszkania profesora otworzył jego syn, Ludomir, niewiele starszy od Rubinsteina. Zapytał: „Przyniósł kawaler pieniądze?”. Artur akurat tego dnia nie miał koperty z odliczoną kwotą, bowiem zwykł płacić hurtem co kilka lekcji. Ludomir oświadczył: „No to nie będzie lekcji” i zatrzasnął drzwi. W swojej karierze Artur Rubinstein nigdy nie zagrał ani jednej kompozycji Ludomira Różyckiego...


Ludomir urodził się 18 września 1883 w Warszawie. Podobnie jak siostra Wanda (ukończyła konserwatorium w Kijowie), od dziecka zdradzał zdolności muzyczne. Malca nazywano nawet „Nutą”. Usypiał przy melodiach granych przez ojca na fortepianie. W salonie Różyckich bywali znamienici muzycy owej doby – pianiści Ignacy Jan Paderewski i Aleksander Michałowski, skrzypek Stanisław Barcewicz, kompozytor Zygmunt Noskowski. Systematyczną naukę gry na fortepianie zaczął od lekcji domowych pod okiem kilku kolejnych pedagogów. Jeden z nich rozbudził w kilkuletnim uczniu zainteresowanie operą – zabierał go na spektakle, polecał granie wyciągów fortepianowych. Ludomir chodził do gimnazjum ogólnokształcącego i należał do orkiestry szkolnej. W czasie wykonywania hymnu rosyjskiego (a przypomnijmy, że były to czasy zaborów, lata 90. XIX wieku) młokos pozwolił sobie na akt kontestacji i z całej siły walnął w bęben w miejscu, w którym trzeba było grać piano. Przesiedział noc w karcerze i został wydalony z gimnazjum. I tak dobrze, że nie poniósł dalszych konsekwencji; pomogły koneksje rodziców. Został zapisany do konserwatorium i od tej pory chodził tylko do szkoły muzycznej, a maturę zdał eksternistycznie w wieku prawie 21 lat. Na szczęście nie zaniedbał nauki języków (rosyjski i niemiecki – biegły, włoski i francuski – zaawansowany, do tego oczywiście łacina i greka) i poznawania klasyki literackiej.

Uczeń i absolwent
W konserwatorium największym szacunkiem Ludomir darzył dwóch profesorów – Aleksandra Michałowskiego (fortepian) i Zygmunta Noskowskiego (kontrapunkt i kompozycja). Z zainteresowaniem obserwował zajęcia kolegów, poznając możliwości techniczne i brzmieniowe różnych instrumentów. Dyrygował szkolną orkiestrą. Pisał pierwsze utwory. Profesjonalny debiut kompozytorski nastąpił w lutym 1904 roku, kiedy to orkiestra Filharmonii Warszawskiej pod batutą samego Emila Młynarskiego wykonała scherzo symfoniczne „Stańczyk”, powstałe z okazji dziesiątej rocznicy śmierci Jana Matejki. Ludomirowi dopisało szczęście, ponieważ na sali był obecny Engelbert Humperdinck – niemiecki kompozytor, dyrektor Królewskiej Akademii Muzycznej w Berlinie. Zaprosił on młodzieńca na studia mistrzowskie do stolicy Niemiec. Ten jednak musiał najpierw mieć dyplom konserwatorium warszawskiego. Uzyskał go, z ocenami celującymi i złotym medalem, wiosną 1904.
Latem tego samego roku świeżo upieczony absolwent poznał przyszłą żonę, Stefanię Mławską. Początkującej śpiewaczce miał akompaniować na fortepianie ojciec Ludomira, profesor Aleksander Różycki. Usłyszawszy program występu dziewczyny, złożony z typowych utworów popisowych – „fidrygałków koloraturowych” typu „Walc” Arditiego – Ludomir nie krył pogardliwej krytyki. Uważał, że osoba ucząca się śpiewu w Berlinie (bo stamtąd właśnie Stefania przyjechała na wakacje do kraju) powinna sięgać po repertuar ambitny, na przykład pieśni Straussa.
Rok później byli już małżeństwem. Po czterech latach urodziła im się córka. Obawy matki Stefanii, że związek z artystą nie zapewni córce stabilizacji, okazały się płonne. Ludomir zawsze potrafił zapewnić rodzinie godziwy byt. Zdobywał intratne posady i zamówienia. Pracował dużo, ale nie za darmo. Lokując się w „mainstreamie” muzyki poważnej, odniósł sukces w kraju i za granicą. Był kompozytorem wydawanym, wykonywanym i wystawianym w wielu krajach Europy. Żona stworzyła mu ciepły, serdeczny dom. Ograniczyła publiczne występy, lecz nie zrezygnowała z kariery. Najczęściej występowała przy akompaniamencie męża, śpiewając skomponowane przez niego pieśni. Udzielała lekcji. Wspólnie z Ludomirem („Mirasem”) napisała nawet podręcznik wokalistyki.

87-91 03 2011 02     87-91 03 2011 03

Niemcy, Polska, Europa
Pobyt w Berlinie w latach 1904-1908 był bardzo ważnym okresem dla Różyckiego; tak dla rozwoju jego warsztatu kompozytorskiego, jak i budowania pozycji w świecie muzycznym. Lekcje z Humperdinkiem pozwoliły doszlifować technikę i wypracować indywidualny styl. Życzliwa ocena oraz protekcja Ryszarda Straussa otworzyła drzwi prestiżowych wydawców. Straussowi, swemu największemu mistrzowi w owym okresie, Ludomir dedykował fortepianową „Grę fal” („Im Spiel der Wellen”). W gościnnym mieszkaniu Różyckich bywali inni młodzi kompozytorzy polscy – Mieczysław Karłowicz, Karol Szymanowski, Apolinary Szeluto, Grzegorz Fitelberg (bardziej znany jako dyrygent). Wszyscy oni, przy finansowym wsparciu księcia Władysława Lubomirskiego, założyli w Berlinie w 1907 roku Spółkę Nakładową. Istniejąca pięć lat firma zajmowała się edycją nowych utworów jej udziałowców i organizacją koncertów.
Podczas pobytu w Niemczech powstały m.in. poematy symfoniczne „Bolesław Śmiały” (ten temat powróci w debiutanckiej operze pod takim samym tytułem, wystawionej we Lwowie w 1909) i „Pan Twardowski” – oba tematy wysnute z polskich dziejów i legend, oba znalazły kontynuację w twórczości Różyckiego. Dawał koncerty kompozytorskie w Berlinie, Monachium, Dreźnie i Lipsku. Sukcesy sprawiły, że dostał propozycję objęcia klasy kompozycji w konserwatorium w Oslo. Jednocześnie Stefanii zaproponowano występy w operze w Dreźnie. Ludomir wybrał... trzecią możliwość – Lwów, gdzie objął dwie posady: dyrygenta w operze i pedagoga w konserwatorium.
We Lwowie Różycki mieszkał do 1912 roku. W nawale pracy „odtwórczej” znajdował czas na komponowanie. Powstały tam m.in. preludium symfoniczne „Mona Lisa Gioconda” i poematy „Anhelli” oraz „Król Kofetua”. Pragnął jednak więcej uwagi poświęcić teatrowi operowemu, i to nie tylko scenom rodzimym. Opera „Meduza” (głównym bohaterem był Leonardo da Vinci), wystawiona w Warszawie, spotkała się z bardzo dobrym przyjęciem publiczności i krytyki. Na lata 1913-18 Ludomir znów przeniósł się z rodziną do Berlina. Drugi pobyt nad Szprewą zaowocował dwoma dziełami, które zainteresowały zachodnioeuropejskie środowiska muzyczne – kwintetem fortepianowym c-moll i operą „Eros i Psyche”. Libretto tej opery (przygotowane po niemiecku), oparte na popularnym wówczas dramacie Jerzego Żuławskiego, było już zarezerwowane dla Pucciniego, ale słynny włoski kompozytor zrezygnował z planów kompozytorskich, przewidując trudności inscenizacyjne, zaś Różyckiemuw serdecznej rozmowie życzył sukcesu. Polak podjął wyzwanie i rychło nastąpił triumfalny pochód „Erosa i Psyche” przez sceny Wrocławia, Poznania, Warszawy, a potem Mannheim, Bremy i Stuttgartu. Śpiewacy (a w premierze warszawskiej odtwórcami tytułowych partii byli tak wytrawni soliści, jak Adam Dobosz i Maria Mokrzycka) nie ukrywali, że opanowanie trudnych partii wymaga wysiłku. A autor myślał już o następnym utworze. Powrócił do postaci Pana Twardowskiego. Tym razem chciał jego losy opowiedzieć na scenie – w balecie zamówionym przez Emila Młynarskiego.

W Polsce niepodległej i okupowanej
Jesienią 1918, kiedy Polska odzyskała niepodległość, Różyccy zamieszkali na stałe w Warszawie. Ludomir nie ograniczał się do komponowania. Działał w Stowarzyszeniu Kompozytorów Polskich (był jego pierwszym prezesem), wykładał w konserwatorium, publikował artykuły, występował jako pianista-solista i akompaniator w recitalach pieśniarskich żony. Jako twórca – kroczył właściwie od sukcesu do sukcesu. Największym okazał się chyba „Pan Twardowski”. Po warszawskiej premierze w 1921 podziwiała go publiczność Kopenhagi i Pragi. Do dziś balet ten, widowiskowy i bogato zinstrumentowany, jest chętnie wystawiany. Natomiast największy przebój operowy, który wyszedł spod pióra Różyckiego, to „Casanova”. Z tej opery komicznej pochodzi ulubiona przez soprany aria-walc Caton „To dawny mój znajomy”, zanotowana ongiś na serwetce w restauracji. Po raz pierwszy wykonano „Casanovę” w Warszawie w 1923 roku, później zaś powstały inscenizacje m.in. w Belgradzie, Antwerpii i Bratysławie. Nie sposób wyliczyć wszystkich pomyślnych wydarzeń w karierze Różyckiego w okresie międzywojennym. Była wśród nich także „opera filmowa” pod tytułem „Młyn diabelski”. Filmowość polegała na wykorzystaniu projekcji w trakcie spektaklu. Skądinąd efekt ten wcześniej zastosował w jednym ze swoich dziel scenicznych imiennik i kolega Różyckiego z konserwatorium, Ludomir Michał Rogowski. Tylko raz Różycki napotkał na wyraźny opór krytyki. Było to po premierze operetki „Lili chce śpiewać” (Poznań 1932). Libretto napisał Julian Krzewiński.
O pozycji Różyckiego w międzywojennym środowisku muzycznym świadczy fakt, że powierzono mu oprawę muzyczną pierwszego polskiego filmu dźwiękowego – „Moralność Pani Dulskiej” (1930, reżyseria Bolesław Niewolin).
Po wybuchu II wojny światowej Różycki, wykształcony w Berlinie i znany w niemieckich kręgach artystycznych, świetnie władający językiem Goethego, był kilkakrotnie wzywany przez władze okupacyjne na przesłuchania. Wypytywano go o kolegów muzyków, proponowano podpisanie volkslisty, a nawet przydzielono comiesięczną zapomogę emerytalną w wysokości wystarczającej na... wyżywienie kota. Różycki uniósł się ambicją i wbrew sugestiom żony nie napisał listu z prośbą o wsparcie do Ryszarda Straussa (skądinąd nasuwa się pytanie, czego właściwie miałaby dotyczyć taka prośba). Zarabiał lekcjami gry na fortepianie, występował na konspiracyjnych koncertach, wyprzedawał precjoza. Po wojnie mówił: „Gdy wspominam owe koszmarne lata, jest mi wstyd, że wśród Niemców, znakomitych artystów, miałem przyjaciół... Wielu z nich żyje, ale z żadnym nie nawiązuję nawet kontaktów korespondencyjnych”.
Wybuch Powstania Warszawskiego zastał Różyckiego w Osieczanach pod Krakowem, gdzie wypoczywał i pracował. Pani Stefania, która została w Warszawie, w ogrodzie przydomowym zakopała dokumenty i rękopisy. Niestety, spora ich część zaginęła (po prostu padła łupem złodziei), a dom spłonął.
Po zakończeniu działań wojennych Różyccy osiedlili się na Śląsku, gdzie nowe władze energicznie organizowały życie muzyczne – szkolnictwo muzyczne, teatry operowe i sale koncertowe. Jedną z najaktywniejszych osób był tam Marcin Kamiński, który wiele lat później napisał bogato udokumentowaną monografię „Ludomir Różycki. Opowieść o życiu i twórczości” (Wydawnictwo Pomorze, Bydgoszcz 1987; z tej publikacji zaczerpnęłam gros informacji). To on zadbał o przydzielenie Różyckim mieszkania w Katowicach. Przez kilka miesięcy ich współlokatorami byli znani śpiewacy – Adam Didur i Wiktoria Calma – oraz kompozytor Bolesław Szabelski z rodziną. Różycki został profesorem nowo utworzonej Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Katowicach, a pani Stefania – nauczycielką śpiewu w Instytucie Muzycznym w Gliwicach.
Władze PRL dbały o przychylność twórców. Ktoś o tak znanym nazwisku jak Różycki był cenną zdobyczą dla propagandy. Oprócz mieszkania w Katowicach bez trudu otrzymał przydział na poniemiecką willę w letniskowej miejscowości Zachełmie (niem. Saalberg), położonej kilka kilometrów od Jeleniej Góry, u stóp Karkonoszy. Różycki przemianował Zachełmie na „Szczęsnowo”. Zaiste, był życiowym szczęściarzem... Dziewięciopokojowy budynek, nazwany przez kompozytora „Pan Twardowski”, wyposażono na koszt państwa w meble i fortepian. Wdowa po kompozytorze mieszkała tu do śmierci, potem zaś obiekt przejęła jedna z wrocławskich uczelni. Na elewacji umieszczono tablicę pamiątkową.

87-91 03 2011 04     87-91 03 2011 05

Wielka feta
W 1948, w wieku 65 lat, w dowód uznania za zasługi artystyczne Różycki przeszedł na emeryturę, otrzymując od ministra kultury i sztuki dożywotnią pensję honorową. I wtedy wpadł na pomysł urządzenia hucznego jubileuszu. W 1949 upływało okrągłe 40 lat od wystawienia pierwszej jego opery – „Bolesława Śmiałego”. Różycki przekonał wiernego i zawsze usłużnego Kamińskiego, aby ten zajął się stroną organizacyjną. Kamiński stwierdził, że rok 1949 będzie zdominowany przez obchody stulecia urodzin Chopina. Zaproponował, żeby osobę i twórczość Różyckiego uczcić w 1950, pod hasłem 50-lecia pracy twórczej – przyjmując za jej początek szkolne próby kompozytorskie.
Władze Śląska i ministerstwo kultury podchwyciły pomysł, upatrując w dorobku Różyckiego swoistą prefigurację socrealizmu: „Narodowość tętni w każdej jego nucie. W swojej twórczości, którą śmiało można nazwać klasyczną z treści i formy, Różycki daleko odbiega od formalistycznych, neurastenicznych kierunków muzycznych. Wielka melodyjność, bogactwo harmonii, do maestrii doprowadzenie środków techniki kompozytorskiej i wirtuozowsko-instrumentalnej, na daleki plan odsuwa tak szkodliwe dla natchnienia twórczego formułki matematyczno-kontrapunktyczno-dźwiękowe. [...] był i jest zawsze bojownikiem upowszechniania muzyki wśród najszerszych mas społeczeństwa”. Nic dziwnego, że w wersji oficjalnej organizatorem fety na cześć Różyckiego były „gorące serca robotników, przodowników pracy i budowniczych Polski Ludowej”.
Program obchodów cechował się iście bizantyjskim rozmachem. Zaplanowano edycje nutowe i płytowe, koncerty i spektakle w kraju i za granicą, wydanie tomu prac muzykologicznych, ogłoszenie konkursu kompozytorskiego, a także przyznanie jubilatowi mieszkania w Warszawie, sowitej nagrody pieniężnej i wysokiej emerytury oraz umożliwienie wyjazdu za granicę w celach poznawczo-leczniczo-propagandowych. Zwieńczeniem lawiny imprez była pierwsza powojenna inscenizacja baletu „Pan Twardowski”, w Warszawie, 16 lutego 1951.

„Zmarł w pozycji siedzącej...”
Śmierć przyszła nieoczekiwanie, 1 stycznia 1953 w Katowicach. Różycki, dobiegający ledwie siedemdziesiątki, właśnie ukończył rekonstrukcję opery „Meduza”. Miał pomysły na nowe dzieła. Sylwestra 1952 spędzał w gronie kilkorga przyjaciół. Po toaście noworocznym zasiadł w swoim ulubionym fotelu i tam chwycił go atak serca. Pogotowie przyjechało za późno. I tak jak niedawno huczne obchody jubileuszowe urządzały władze państwowe, tak teraz państwo zajęło się organizacją pogrzebu. Ceremonie, kondukty, sztandary, delegacje, orkiestry, mowy– najpierw w Katowicach (księża uczestniczyli tylko w początkowej, nieoficjalnej fazie uroczystości, w kapliczce cmentarnej przy ulicy Francuskiej w Katowicach), a potem w Warszawie – na Cmentarzu Komunalnym na Powązkach. Lutosławski, Panufnik i Mycielski dzierżyli poduszki z orderami zmarłego. W imieniu Związku Kompozytorów Polskich przemówił Mycielski. Przypomniał przynależność Różyckiego do pokolenia artystów, którzy podnieśli poziom sztuki polskiej do wyżyn europejskich i podkreślił, że od czasów Moniuszki mało kto zdobył tak szeroką popularność. Autor „Casanovy” spoczął w Alei Zasłużonych.
W latach 1959-71 istniało Towarzystwo im. Ludomira Różyckiego. Postawiło ono sobie kilka konkretnych celów statutowych, które zrealizowało i... rozwiązało się. Towarzystwo doprowadziło m.in. do zarchiwizowania całej twórczości Różyckiego i zrekonstruowania wszystkich partytur, atakżedoukończeniaopery„PaniWalewska”. W Katowicach, przy ulicy Sobieskiego 24, na domu, w którym mieszkał po wojnie, odsłonięto tablicę pamiątkową, a w Warszawie w 1960 roku nadano imię Różyckiego jednej z ulic na Mokotowie.
A muzyka? Jest wciąż obecna na scenach, ale z pewnością o wiele rzadziej niż za życia kompozytora. Opisując dzieła z perspektywy lat, muzykolodzy używają określenia „uwstecznienie stylu”. Najwyżej oceniany jest pierwszy okres twórczości Różyckiego (do 1916), kiedy, jako entuzjasta i uczestnik ruchu Młodej Polski w muzyce, błyskotliwie operował elementami neoromantyzmu, impresjonizmu, ekspresjonizmu. Krytyk i muzykolog Adolf Chybiński pisał w roku 1906: „Wszędzie widzimy u niego tę prawdziwą zdolność odmalowywania najbardziej zróżniczkowanych uczuć i nastrojów, najsubtelniejszych odruchów psychicznych [...]. Motywy odznaczają się iście rzeźbiarską plastyką. Muzyka to wskroś samowita, na wskroś oryginalna, iście po bohatersku królewska, nie tylko co do bogactwa inwencji melodycznych, bajecznej instrumentacji, ale i śmiałych kontrapunktycznych pomysłów”.
Był mistrzem trudnego gatunku – poematu symfonicznego. Później skłonił się ku muzyce scenicznej i w tej dziedzinie, mówiąc w skrócie, przebył drogę od Wagnera do Pucciniego. Jednak dokonania Różyckiego w latach 20. XX wieku każą upatrywać w nim najwybitniejszego po Moniuszce polskiego kompozytora operowego i twórcę baletu narodowego.
Niewykluczone, że odnajdą się jeszcze zaginione partytury kompozytora lub zostaną zrekonstruowane te, których sam nie zdążył dokończyć albo odtworzyć. Tak się stało z „Koncertem skrzypcowym”, skomponowanym w 1944 roku, a zinstrumentowanym i wykonanym po raz pierwszy w 2001.

Autor: Hanna Milewska
Źródło: HFiM 03/2011

Pobierz ten artykuł jako PDF