Śpiewający poeta z Kanady

image 472Polacy lubią śpiewających poetów. Nic dziwnego, że tak ciepło przyjęliśmy piosenki Leonarda Cohena. I to niedługo po jego światowym debiucie, w czasach, kiedy zagraniczne płyty z trudem docierały nad Wisłę. Było to prawie pół wieku temu.
 

Początki
Przyszły bard dorastał w Montrealu. Tam ukończył studia literackie na uniwersytecie McGill. Specjalizował się w poezji. Pisywał też wiersze, które ukazywały się w lokalnej prasie. W 1954 roku opublikował swój pierwszy tomik – „Let Us Compare Mythologies”. Interesował się również muzyką. Jeszcze przed studiami nauczył się grać na gitarze i założył folkową kapelę The Buckskin Boys. Kiedy jednak dostał się na uniwersytet, porzucił muzykowanie na rzecz literatury. Do śpiewania wrócił, kiedy się okazało, że z pisarstwa trudno wyżyć, a książki słabo się sprzedają. Miał nadzieję, że występując na scenie, zarobi więcej. W 1967 roku postanowił spróbować swych sił w USA. Skoncentrował się na repertuarze folkowym.

image 3


Pierwsze nagrania
Zauważył go John H. Hammond – producent wytwórni Columbia Records – i pomógł zorganizować pierwszą profesjonalną sesję nagraniową. Choroba przeszkodziła mu jednak w dopracowaniu studyjnego materiału. Produkcję debiutanckiego albumu Cohena trzeba było powierzyć zastępcy. Trafił się John Simon – utalentowany instrumentalista, późniejszy opiekun sesji takich sław, jak: Simon i Garfunkel („Bookends”), Blood, Sweat & Tears („Child Is Father to the Man”) czy The Band („Music From Big Pink”). Jako producent Simon miał jednak odmienną wizję piosenek niż ich autor. Cohen chciał, aby jego kompozycje otrzymały oszczędną, akustyczną oprawę, Simon natomiast wymyślił bogate aranże. Uważał, że w ten sposób utwory Cohena będą miały szansę trafić do większej liczby odbiorców. Ostatecznie udało się osiągnąć kompromis, chociaż piosenkarz nie do końca był z niego zadowolony.

image 4


Debiut
Debiutancki album – „The Songs of Leonard Cohen” – trafił do sklepów w 1967 roku. Tytuł nie grzeszył oryginalnością (aż pięć albumów Cohena ma w tytule słowo „songs”), a i okładkę trudno nazwać dziełem sztuki. Intrygowała za to prostotą – tylko tytuł i zdjęcie autora w sepii. Pomysł chwycił. Nietrudno było zauważyć album w sklepie, a to istotne, zwłaszcza gdy chodzi o debiutanta.

image 9


Bardziej atrakcyjna niż szata graficzna okazała się zawartość muzyczna płyty. Spodobały się i niebanalne słowa, i melodie, choć opracowania muzyczne nie zawsze były zgodne z zamysłem autora. Podobno na etapie miksowania Cohen odrzucił niektóre partie, ale część smyczków i dęciaków musiała zostać, bo znalazły się na tej samej ścieżce co głos. Nie wiadomo, czy właśnie dzięki tym ostatnim zabiegom realizatorskim, czy może dlatego, że nie wszystkie pomysły Simona udało się Cohenowi wyeliminować, album „Songs of Leonard Cohen” tak bardzo ujął melomanów. Niektóre z ówczesnych gwiazd również go polubiły, i to do tego stopnia, że włączyły kompozycje do swego repertuaru. Piosenki Cohena śpiewali m.in. Judy Collins, James Taylor i Joan Baez. Największym wzięciem cieszył się utwór „Suzanne”.


Popularność
Covery umocniły pozycję Cohena i zachęciły go do nagrywania kolejnych piosenek. W trakcie kompletowania materiału na drugi album artysta miał większy wpływ na aranżacje, toteż głównymi instrumentami stały się gitary akustyczne i bas.
Na tylnej okładce „Songs from a Room” – zawierającym jeden z największych przebojów Cohena, „Bird on a Wire” – znalazło się zdjęcie norweskiej piosenkarki, Marianne Ihlen, z którą Cohen utrzymywał przez siedem lat znajomość i która zainspirowała go do napisania kilku wspaniałych utworów.

image 3


W miarę ukazywania się kolejnych płyt kanadyjskiego barda, wieść o jego talencie dotarła do Polski. W popularyzacji twórczości Cohena w naszym kraju niemałą rolę odegrał Maciej Zembaty, który jego piosenki przetłumaczył i z powodzeniem wykonywał.


Ściana dźwięku
Sporym zaskoczeniem dla fanów Cohena był jego album „Death of a Ladies’ Man” (1977). Tak jak w przypadku debiutu, kiedy z aranżami zaszalał John Simon, do wyprodukowania „Śmierci bawidamka” zaproszono Phila Spectora – pomysłodawcę tzw. „ściany dźwięku”, charakteryzującej się wyjątkowo bogatymi aranżami. Niby znów nie po myśli Cohena, a jednak tym razem artysta pozwolił producentowi eksperymentować. Podzielił się z nim nawet pracą nad kompozycjami.
Krążek przyjął się słabo, chociaż zawiera świetny materiał. Otwierające nagranie „True Love Leaves No Traces” wprowadza słuchaczy w fantastyczny, melodyjny świat Cohena, różny od tego, z którym go wcześniej kojarzono. Tylko osiem piosenek, za to każda wyjątkowa. Mamy tu magię słów i melodii oraz mistrzowski akompaniament Spectora.

image 3


Fani balladowego Cohena zwykle pomijają ten album. Niesłusznie. Sporo tu interesującego materiału, a piosenki „Paper Thin Hotel” i „I Left A Woman Waiting” to prawdziwe perełki.


Kolejne pomysły
Wraz z albumem „Recent Songs” (1979) piosenkarz powrócił do oszczędniejszych, akustycznych brzmień, choć i tym razem pokusił się o małe niespodzianki. Niektóre utwory ubarwił motywami cygańskimi lub meksykańskimi, a jeden – „The Lost Canadian” – zaśpiewał po francusku.
Od tamtej pory Cohen coraz częściej poszukuje nowych rozwiązań brzmieniowych. Gitary na jego płytach zostały odsunięte na dalszy plan. Pojawiły się syntezatory, które słyszymy m.in. na płycie „Various Positions”. Tam też znajduje się kolejna nowość. Część partii wokalnych, wspólnie z Cohenem, wykonuje Jennifer Warnes. Wśród nagrań wyróżniają się „Dance Me to the End of Love” i „Hallelujah”.
Jednak to album „I’m Your Man” należy do najpopularniejszych w dyskografii artysty. Cohen dotarł nim do młodszych słuchaczy, głównie za sprawą zwrotu w kierunku klimatów pop. Utwór tytułowy jest najlepszym tego przykładem. Również nagranie „Everybody Knows” doskonale nadaje się do dyskotek.

image 3


Ucieczka od muzyki
Przedstawiając artystę, trudno nie wspomnieć o jego przejściowym rozbracie ze sceną. Lata 1994-1999 Cohen spędził w ośrodku zen w pobliżu Los Angeles, gdzie medytował i oczyszczał duszę. Wrócił stamtąd odnowiony i gotowy do dalszych działań.


Współpraca z Sharon Robinson
Do pracy nad kolejną płytą zaprosił Sharon Robinson. Utwory, które trafiły na „Ten New Songs” (2001) nie tylko z nią zaśpiewał, ale powierzył także jej rolę producentki. Sfotografowali się też razem na okładce. Od tamtej pory Sharon nagrywa i występuje z Cohenem. Była z nim także w Łodzi na koncercie w Atlas Arenie. To ona odpowiada za akompaniament na „Ten New Songs”. Zagrała go wyłącznie na elektronicznych instrumentach klawiszowych. Robinson jest ponadto współautorką piosenek, które znalazły się na tej płycie.

 

image 3

„Old Ideas”
Ukłon artysty w stronę syntezatorów nie osłabił jego popularności. Przeciwnie, mimo że kariera Cohena wkroczyła w piątą dekadę, zainteresowanie nim nie słabnie. Płyta „Old Ideas” (2012) dotarła w USA do trzeciego miejsca na liście „Billboard 200”, stając się najwyżej notowaną płytą artysty na tamtejszym rynku. Zajmowała również wysokie pozycje w zestawieniach bestsellerów w wielu innych krajach. W jedenastu  dotarła na sam szczyt.

image 3


Cohen od nowa po polsku
Niedawno po repertuar Cohena sięgnął inny nasz wykonawca, Michał Łanuszka, a piosenki Kanadyjczyka przetłumaczył na nowo Michał Kuźmiński. „Słynny niebieski prochowiec” („Famous Blue Raincoat”) Zembatego zamienił w „Słynny niebieski płaszcz”, a zamiast „Na tysiąc pieszczot w głąb” („A Thousand Kisses Deep”) mamy „W stu pocałunków toń”.
Coverów warto posłuchać, ale najważniejsze, że wciąż mamy oryginał. Cohen, który w tym roku kończy 81 lat, pozostaje aktywy muzycznie; koncertuje i nagrywa. A najważniejsze, że i jedno, i drugie robi wspaniale. Sceniczny temperament zaprezentował przed dwoma laty w Łodzi, śpiewając swobodnie, na luzie przez blisko trzy godziny. W środku gorącego lata z werwą przypomniał swoje najpopularniejsze utwory.

image 3


Nagrody
Za osiągnięcia artystyczne Cohen był wielokrotnie nagradzany. W 2008 roku został przyjęty do Rockandrollowej Izby Sławy, a dwa lata później otrzymał Grammy za całokształt osiągnięć. Ma też w kolekcji naszego Fryderyka za „Ten New Songs”.
I kiedy wydawało się, że najlepsze ma już za sobą, powrócił z udaną, trzynastą płytą. Tak śpiewa w otwierającym ją nagraniu „Slow”:

image 3



Ostatnio zwalniam rytm,
Nie lubię śpieszyć się,
Chcesz szybko już tam być,
Ja wolę końca strzec.
Więc mała puść mnie już,
Do miasta wracaj wnet,
Gdy ktoś zapyta, mów
Że wolniej wolę biec.

Słusznie, bo po co się spieszyć, skoro dokonało się tak wiele? Głos mistrza zestarzał się jak dobre wino. Brzmi wyjątkowo szlachetnie, a jego właściciel nadal jest w świetnej formie. Muzycznej i fizycznej. Kobiety, owszem, śpiewają z nim, ale okazjonalnie. A nowe kompozycje? Też niczego sobie. Spokojne, wysmakowane, na luzie. Wspólnie z producentem płyty, Patrickiem Leonardem, Cohen postarał się o atrakcyjny repertuar. Powrócił do oszczędnego akompaniamentu. Mimo że dominują klawisze, akustyczne gitary również są obecne.
W Kanadzie płyta zadebiutowała na szczycie listy bestsellerów i w pierwszym tygodniu od premiery sprzedano tam 20000 egzemplarzy. Album ukazał się niemal równocześnie z 80. urodzinami artysty. Cohen sprawił sobie świetny prezent. Melomanom również.

 



Albumy studyjne
Songs of Leonard Cohen (1967)
Songs from a Room (1969)
Songs of Love and Hate (1971)
New Skin for the Old Ceremony (1974)
Death of a Ladies’ Man (1977)
Recent Songs (1979)
Various Positions (1984)
I’m Your Man (1988)
The Future (1992)
Ten New Songs (2001)
Dear Heather (2004)
Old Ideas (2012)
Popular Problems (2014)

Grzegorz Walenda
Źródło: HFM 03/2015

Pobierz ten artykuł jako PDF