HFM

Wilson Audio Sasha

68-73 11 2013 01W 1981 roku David Wilson założył z żoną Sheryl Lee firmę produkującą kolumny. To, że od razu zdobyły uznanie w audiofilskim świecie, może nie dziwić, bo zdarzają się zdolni konstruktorzy, a nawet wizjonerzy. Natomiast trudno zrozumieć, że mimo obecności kobiety w składzie zarządu mogły być tak koszmarnie brzydkie.



Najbardziej spektakularną konstrukcją był WAMM (Wilson Audio Modular Monitor), niesłychanie trudny w ustawieniu i montażu. Na tyle, że każdą sprzedaną parę David instalował w domu klienta osobiście. Diabelnie drogie kolumny wyznaczały poziom odniesienia, ale sam konstruktor zauważył, że do pracy (jego drugim zajęciem było nagrywanie muzyki) potrzebuje czegoś prostszego, bardziej mobilnego. W ten sposób powstał minimonitor bliskiego pola WATT (podobny do skrzynek wieńczących Sofie i Sasze). Jak na Wilsona, był zaskakująco tani (7000 USD), a WAMM zdążył już „zrobić” firmie renomę. Nic dziwnego, że WATT wywołał spore zaciekawienie. Wkrótce poszła fama, że jest „prawie tak dobry” jak WAMM i klienci rzucili się na maluchy jak na przysłowiowe ciepłe bułeczki. Tu i ówdzie narzekano tylko, że dźwięk jest, owszem, wspaniały, ale brakuje basu. David postanowił nie powiększać skrzynek, ale pozostać wiernym idei modułów. Zbudował więc subwoofery, które rozszerzały pasmo do 20 Hz, a przy okazji stanowiły podstawkę dla monitora.

Dzięki temu osoby posiadające WATT-a mogły zrobić upgrade, a nowi nabywcy otrzymywali pełnopasmowe zestawy. Subwoofer stał się odtąd nieodłączną częścią pary WATT/ /Puppy, a sprzedaż nadal rosła, by osiągnąć niespotykaną w świecie hi-endu liczbę 15 tysięcy par. Aż trudno uwierzyć, że na początku miał to być monitor dla dźwiękowców...
David i Sheryl mogli doić tę dorodną krowę bez końca i eksploatować legendę, aż „odłożą łyżki”. W tym kontekście ogłoszenie premiery następcy bestsellera w 2009 roku było nie lada zaskoczeniem.


Budowa

Jako pierwsze dotarły do mnie Sofie w trzeciej odsłonie. To niższy model, przeznaczony do mniejszych pomieszczeń. Sasze dojechały później. Jednak różnice na pierwszy rzut oka są kosmetyczne: rozmiary pozostają zbliżone, bo Sasze są wyższe tylko o 6 cm i niewiele obszerniejsze. Większa jest w masie: 75 vs. 89 kg, a zasadniczą widać po zdjęciu maskownic subwooferów. Wyższy model ma dwa głośniki basowe, niższy – jeden. To może najbardziej wpłynąć na wymagania zarówno w stosunku do pokoju, jak i wzmacniaczy. O ile McIntosh MA7000 radził sobie dzielnie, to czułem, że pomieszczenie (około 25 m2) jest już na granicy tolerancji i kolejne 10 metrów spowodowałoby, że bas rozchodziłby się swobodniej. Na szczęście, nie wystąpiły niepokojące efekty w postaci fal stojących albo zabarwień w zakresie wysokiego dołu. Mogę jednak śmiało powiedzieć, że tymi głośnikami powinny się zainteresować osoby dysponujące salonami większymi niż 30 m2. Poniżej tej powierzchni lepiej pomyśleć o Sofiach. Ale to i tak zmiana w myśleniu Wilsona, bo starsze modele czuły się dobrze w prawdziwych hangarach. Obecne są po prostu bardziej uniwersalne. Dotyczy to także ustawienia. Sasze są dość czułe na odległości od tylnych i bocznych ścian, ale z powodzeniem można je ustawić samemu, co ułatwiają kółka. Bez nich przesuwanie kloców byłoby koszmarem, a tak wszystko idzie lekko i przyjemnie.

 

68-73 11 2013 02Z powodu braku owczarka amerykańskiego wystąpił niemiecki. Nie byle jaki, tylko...
Sasha, pupil Państwa Wilsonów. Obecnie już „były”, więc może te kolumny to na jego cześć?



Kiedy już znajdziemy właściwą pozycję, wykręcamy kółeczka i na ich miejsce montujemy kolce. To konieczne, bo poprawia się rysunek basu oraz swoboda w oddaniu informacji o przestrzeni. Poza tym kolumny zyskują na urodzie, bo w wersji „transportowej” wyglądają jak wózki na narzędzia w warsztacie samochodowym.
Kolejnym etapem instalacji jest wybranie kąta pochylenia monitorów. Tutaj posługujemy się tabelką (tabliczka przykręcona do górnej ścianki subwoofera, przykrywana monitorem). Mierzymy odległość od głośnika wysokotonowego do ucha i na tej podstawie dobieramy właściwe pozycje kolców. Możemy to wszystko zrobić sami, ale dystrybutor zapewnia, że każdy zakup Wilsonów zawiera instalację gratis, a dilerzy są odpowiednio przeszkoleni. Warto jednak przyglądać się uważnie ich poczynaniom, bo kiedy na przykład zechcemy przenieść kolumny do innego pokoju, sami poradzimy sobie z ewentualną korektą.
Z kolumnami otrzymujemy oprawioną w skórę instrukcję obsługi oraz zestaw niezbędnych narzędzi. Klucz przyda się chociażby do dokręcenia kabli. W pierwszej chwili wydaje się to skomplikowane, bo monitor ma dwie pary gniazd, a subwoofer trzecią. Jednak zarówno Sofie, jak i Sasze nie są już konstrukcjami modułowymi w pełnym znaczeniu tego słowa. Traktuje się je jako całość, a monitor łączy z subwooferem jednorazowo, przy pierwszej instalacji. Potem podłączamy jedną parę kabli do subwoofera i dokręcamy śrubowe zaciski kluczem. Dla recenzenta to dość kłopotliwe, bo wymiana wzmacniaczy będzie się wiązać z koniecznością dłubania kluczem. Natomiast dla tzw. „normalnego użytkownika” to chyba najlepsza opcja, bo mocne dociśnięcie widełek (Wilsony przyjmują tylko tak konfekcjonowane przewody) załatwia sprawę raz na zawsze i nie musimy się martwić, że coś się obluzuje.

68-73 11 2013 03Wersje wykończeń bywają, nazwijmy to: oryginalne.


Kolumny są zwaliste, kanciaste i gdyby zorganizowano konkurs brzydoty wśród high-endowych skrzynek, miałyby zapewnione miejsce na podium. To dziwne, bo ludzie coraz bardziej kupują oczami, a piękne forniry i nowoczesne kształty są wielkimi przyjaciółmi projektantów wnętrz, bez których obecni nowobogaccy nie są w stanie nawet ustawić doniczki na parapecie. Jednak Wilson nie musi się tym martwić, bo jego klient jest w pełni gotowy na „oszpecenie” domostwa. Przekonałem się o tym sam, najdobitniej jak można. Test Sasz trwał dość długo. Raz, że kolumny podobały mi się tak bardzo, że żal je było oddawać. Dwa, że nie za bardzo wiedziałem, jak ugryźć temat, bo to, co usłyszałem, było wyjątkowe i zapadało w pamięć. Kiedy zaczynałem się już przyzwyczajać do ich prezencji, wpadali kolejni znajomi i z miejsca kwitowali: „matko, jakie to paskudne”. Potem jednak zaczynała płynąć muzyka. Nawet jeżeli cichutko, w tle, to i tak początkowa niechęć przeradzała się w zaciekawienie. Oczywiście, na pierwszym miejscu padało pytanie: „ile to kosztuje?”. I tu następne zaskoczenie.


Najlepszym przykładem jest mój przyjaciel, który kompletnie nie interesuje się sprzętem. Utrzymuje, że nie słyszy różnic (choć wszyscy słyszą), a kwoty rzędu 50000 zł komentuje: „chyba tych ludzi Pan Bóg opuścił”. Tym razem kilka minut sprawiło, że usłyszałem coś nowego: „suma jest oczywiście abstrakcyjna, ale jeżeli za coś warto zapłacić tyle pieniędzy, to za te paskudztwa. Tutaj naprawdę czuć klasę”. Reakcje były zawsze podobne, więc Wilson raczej wie, co robi. Inaczej zewnętrzne piękno mogłoby zostać okupione kompromisem w dziedzinie jakości brzmienia. Kolumn nie należy traktować jako kolejnej ozdoby domu, ale jako przedmiot użytkowy, w którym wszystko jest podporządkowane funkcji. I powiedzmy sobie szczerze: jeżeli komuś to przeszkodzi w wyborze, sprawa jest jasna – priorytetem jest nie jakość, ale bredzenie architekta, który najchętniej wstawiłby Wilsony w dziury w ścianie, a wolne miejsca wypełnił tynkiem z Nowej Zelandii. A to, że już za rok przestanie się zauważać fikuśne klamki, za to nieliczne przyjemności w życiu, jak choćby słuchanie muzyki, staną się najbardziej istotne, nie ma znaczenia, bo rachunek zapłacony, a projekt zamknięty.
W Wilsonach oryginalny jest nie tylko kształt, ale też materiał, z którego zrobiono skrzynki. Zamiast MDF-u czy drewna, Amerykanie stosują kompozyty. Ich skład jest objęty tajemnicą i choćby dlatego wykonanie identycznych kolumn we własnym zakresie jest niemożliwe. Producent posługuje się enigmatycznymi symbolami „X” (monitor – ścianki boczne, górna i tylne) i „M” (przednie ścianki). W składzie znajdują się żywice fenolowe i włókno szklane. Być może także włóknach drzewne, jak we wcześniejszych modelach.


Ścianki są bardzo grube, ale wewnątrz zastosowano dodatkowe ożebrowania. Sztywność i inne, podobno wyjątkowe, właściwości materiału powodują, że bas bez podbarwień sięga magicznych 20 Hz (-3 dB), a monitor jest martwy akustycznie i przez to wolny od rezonansów obudowy. W eliminacji załamań fal i drgań pasożytniczych pomagają też nieregularne kształty.
Wilson nie produkuje przetworników sam. Zamawia je u znanych podwykonawców, dokładnie określając specyfikację. Kopułka to odwrócony Focal, a średniotonowiec pochodzi od Scan Speaka. Ma potężny magnes i 18-cm celulozową membranę. Subwoofer (pracuje od 100 Hz w dół) bazuje na dwóch głośnikach Dynaudio z 8-calowymi polipropylenowymi membranami i podwójnymi magnesami. Szeroki kanał bas-refleksu dmucha do tyłu, więc odstawienie kolumn od ściany na odległość co najmniej metra jest niezbędne. Dostępne są dość nietypowe wykończenia. Oprócz czarnego można sobie zamówić kolory bardziej kojarzące się ze sportowymi samochodami niż kolumnami. W tym przypadku czerń i szara stal to klasyka.



Konfiguracja systemu
Kolumny są wymagające wobec sprzętu towarzyszącego. Przebieg impedancji jest trudny, więc im mocniejszy i bardziej wydajny prądowo wzmacniacz, tym lepiej. McIntosh MA7000 radził sobie dzielnie, ale można go uznać za absolutne minimum. Niewykluczone nawet, że Dave Wilson uznałby takie towarzystwo za zniewagę. Każda wymiana kabli czy nawet listwy zasilającej pociągała za sobą wyraźne zmiany, więc należy się liczyć z tym, że elektronika powinna kosztować przynajmniej tyle samo co kolumny.

68-73 11 2013 04Czarny to klasyka.


Wrażenia odsłuchowe
Sofie zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Grały świetnie i na dodatek tak, jak lubię. Sasze to identyczna estetyka. Obserwujemy jedynie rozwinięcie zalet. Tutaj wszystkiego dostajemy ciut więcej: basu, dynamiki, przestrzeni i przejrzystości. Ten przyrost odbywa się nie do końca równomiernie, co jest zresztą zrozumiałe. Skoro czytelność i przestrzeń w Sofiach były niemal doskonałe, to przysłowiowy „włosek” wydaje się i tak dużym postępem. Natomiast basu i dynamiki jest zdecydowanie więcej. Nie oznacza to, że w mniejszym modelu ich brakowało, a jedynie że Sasze mają grać w większych pokojach. Natomiast posiadacze mniejszych pomieszczeń mogą się cieszyć, że wydadzą połowę sumy.
W moim przypadku Sasze były już na granicy dopasowania. Dlatego wybrałbym Sofie, ale i tak tęskniłbym do większego modelu. A jako że nie każdy miał okazję przeczytać test Sofii, a tym bardziej ich posłuchać, wypada się pokusić o dokładniejszy opis.
W przypadku Wilsonów to wdzięczne zajęcie, bo niczego nie trzeba się doszukiwać. Kolumny są tak konsekwentne w budowaniu swojej estetyki, że wystarczy kilkanaście minut, dobre realizacje (te kiepskie nie pokażą potencjału głośników) i będziemy wiedzieć wszystko. Kolejny tydzień słuchania już tylko utwierdza w pierwszych wrażeniach i pomaga docenić, że to jeszcze więcej, lepiej i bardziej, niż się z początku wydawało. Na końcu dochodzimy do wniosku, że wspomniana estetyka nie jest „swoja”, ale... jedynie słuszna. Bo czy będzie lepiej, jeżeli dźwięk stanie się mniej przejrzysty, a przestrzeń płytsza i węższa?

Sasze pewne cechy czynią spektakularnymi; windują do rekordowego poziomu. Takie stwierdzenie budzi obawy, że zamiast przyjemności słuchania otrzymamy wyczynową prezentację. Okazuje się jednak, że nigdy nie pojawia się irytacja ani zmęczenie. Osiągnięto tu idealne wyważenie i jedynie osoby preferujące zdecydowanie ocieplony dźwięk lampy mogą szukać innych kierunków spełnienia marzeń.

68-73 11 2013 05To podłącza się raz. Kabelki w wyposażeniu.


Przejrzystość można porównać do najlepszych słuchawek i wrażeń, jakie zdarzają się przy maksymalnym skupieniu i w izolacji od otoczenia. Ilość szczegółów w nagraniach wprawia w zdumienie. Im bardziej skomplikowana faktura, im więcej instrumentów i mikroskopijnych zdarzeń na granicy percepcji (jak chociażby w Massive Attack, progresywnym rocku czy wielkiej symfonice), tym lepsza zabawa. Wyświechtane stwierdzenie, że odkrywamy w nagraniach nowe dźwięki, nabiera tutaj znaczenia. Tak się naprawdę dzieje. Co chwila dociera do uszu jakiś drobiazg, skutecznie do tej pory ukryty w natłoku informacji. Oczywiście, można do woli słuchać skrzypnięć krzeseł, pracy klapek w instrumentach dętych, szczegółów emisji i wytykać wokalistom niedociągnięcia i niepotrzebne maniery. Jest duża szansa, że usłyszymy muchę przelatującą metr od mikrofonu, albo że mimo wytłumienia studia w tle pojawia się przejeżdżający tramwaj. To wszystko jest na dłoni, ale nie w tym rzecz. Doświadczamy bowiem wrażenia, że muzyka jest znacznie bogatsza i pełna subtelnych odcieni. Że czasem jeden niepokojący szczegół w tle zmienia znaczenie. Odwraca ładunek emocjonalny. Kieruje oczekiwania na inny obszar. Jak dużo jest tych ziarenek piasku na przykład u Szostakowicza czy Prokofiewa, można się było zorientować, tylko patrząc w partyturę. Wilson pozwala to usłyszeć. To wertykalne spojrzenie na fakturę współbrzmień.
W płaszczyźnie horyzontalnej obserwujemy kolejną zależność. Mimo że orkiestra właśnie gra tutti albo następuje kulminacja napięcia w rockowej suicie, każdy instrument lub wygenerowany efekt stanowi odrębną całość. Wszyscy grają razem, ale równocześnie każdy z osobna ma wkład w ostateczny kształt. Sasze to świetne głośniki studyjne, a jednocześnie precyzyjne narzędzie dla kompozytorów i dyrygentów. Bo przecież chodzi o to, żeby słyszeć wszystko i wiedzieć, kogo zwolnić z roboty w orkiestrze, a komu dać premię. Mam nadzieję, że nie przeczytają tego dyrektorzy filharmonii i teatrów operowych, bo nie chcę mieć nikogo na sumieniu.


Niektórzy po takim opisie będą się obawiać, że kolumny mogą zabrzmieć ostro lub zbyt natrętnie. Nic z tych rzeczy. Dźwięk jest swobodny, a wszystko odbywa się niejako przy okazji, od niechcenia. To prawda – jest jasno, ale perliście i czysto. Dźwięk skrzy się, błyszczy, czasem wybucha jak sztuczne ognie. Jeżeli miałbym znaleźć obrazowe określenie tego, co usłyszałem, to jest w nim światło, które pozwala objąć całość, złożoną z mikroskopijnych cegiełek. I to daje możliwość wypoczynku, słuchania nawet przy czytaniu książki, bez konieczności wysilania się. Komfort bezpośredniego kontaktu z muzyką, bez brudnej szyby po drodze.
Co najważniejsze, nie jest do tego potrzebny jakiś poziom „otwarcia”, punkt na skali potencjometru, powyżej którego muzyka wychodzi z cienia. Nawet gdy jest cichutko, nic nie umyka. To już zależy od czułości ucha, a nie „przeźroczystości” głośników. Jak oni to zrobili? Nie wiem.

68-73 11 2013 06

To samo dzieje się w kategorii przestrzenności. W porównaniu do prawie wszystkich głośników, z jakimi miałem do czynienia, następuje tu prawdziwe uwolnienie. Można się zachwycać planami w elektrostatach albo porządkiem w studyjnym monitorze, ale tu mamy obie te cechy naraz. Zamykając oczy, jesteśmy w stanie wskazać każdy instrument, podziwiać stabilność jego położenia, ostrość konturów i separację źródeł, brak „szumu informacyjnego”. Otrzymujemy rysunek na papierze milimetrowym, obszary wycięte skalpelem, ale połączone pogłosem.
To po kilku minutach słuchania, bo w pierwszej chwili jesteśmy porażeni dwiema obserwacjami. Po pierwsze: rozmiarem. W zasadzie jest on ograniczony tylko jakością realizacji, chociaż zdaje się, że Wilsony powiększają sale koncertowe, rozsuwają ściany studia i pokoju, w którym siedzimy. Ale czy mogą dodawać coś od siebie? Czy mogą tworzyć w nagraniu byty, których nie ma? Z punktu widzenia logiki to mało prawdopodobne. Dochodzimy więc do wniosku, że inne kolumny muszą przestrzeń tłamsić i ograniczać. Podobny efekt słyszałem na systemie MBL-a z legendarnymi „cebulkami”. To poziom tak wysoki, że szkoda czasu na porównania. Pasuje tu jak ulał hasło reklamowe: „posłuchaj, a zobaczysz”. Odnoszę wrażenie, że muzykę na Wilsonach nie tylko się słyszy, ale także widzi.
Druga kwestia to oderwanie dźwięku od głośników. Stanowi swego rodzaju zaprzeczenie tego, co widzi oko. Wydaje się, że te ciężkie skrzynie to jakieś meble, stojące w pokoju bez związku z wydobywającym się dźwiękiem. Skąd? Ano: znikąd albo zewsząd, jak kto woli. W każdym razie na pewno nie z tych pralek. To bywa nawet zabawne, bo podchodzimy blisko monitora, a sygnały biegną skądś obok, jakby były zawieszone w powietrzu. Brakuje chyba tylko efektu „wejścia w scenę”, jak w przypadku promienników dipolowych, ale mi akurat słuchanie kojarzy się z siedzeniem, nie spacerem. Oczywiście, aby to usłyszeć, konieczne jest świetne nagranie. Nie ma tak dobrze, że wsadzimy do odtwarzacza byle co i popłyniemy odkrywać nowe lądy. Jeżeli realizacja będzie płaska, zamazana lub stłumiona – talerze będą siedzieć w kopułkach niczym złodziej w lochu. Wilsony mają wielki potencjał, ale cudów nie zrobią, bo ani korektora graficznego, ani kamery pogłosowej w nie nie wbudowano. Tylko miłość do źle nagranej muzyki, której w lepszej jakości po prostu nie ma, pozwoli sięgać po niektóre albumy. Słuch ma to do siebie, że przyzwyczaja się do dobrego. No i niestety – w tym miejscu rzeczywistość weryfikuje zachwyty nad plikami. To nie to samo...


Jak dla mnie te dwie wspomniane cechy windują Sasze i Sofie na szczyty listy moich życzeń sprzętowych i jednocześnie komplikują życie recenzenta. Bo Tempo VI ze swoją uniwersalnością nadają się do testowania wszystkiego. Wilsony mogą stanąć tylko w konkretnym systemie – nie będą tolerować Denonów i Yamah. Czyli musiałbym mieć dwie pary: jedną do roboty, drugą do słuchania.
Na tym jednak opis nie może się skończyć, bo pozostają inne atrakcje, równie intrygujące i wywołujące uśmiech.
Dynamika, razem z basem, bo w przypadku tych kolumn trudno je od siebie oddzielić. Energia, jaka drzemie w Saszach, jest porażająca. Przypomina już nawet nie koncert na żywo, ale kino akcji, nagłośnione wydajną elektroniką i stadem kolumn, dopalonych subwooferem. Transjenty niosą z sobą ogromną kaloryczność. Wilsony są zawsze gotowe do natychmiastowego ataku. Są wręcz napompowane decybelami, które tylko czekają na osiągnięcie masy krytycznej.


Także najdrobniejsze impulsy niosą ze sobą fizycznie odczuwalne ciśnienie. To coś w rodzaju przeciążenia, jak na zakręcie. Hamowanie też jest ostre. Muzyka pulsuje, jest pełna życia i – chciałoby się powiedzieć – radości. To daje wrażenie spontaniczności, ale tak naprawdę nie ma z nią nic wspólnego, bo każdy dźwięk jest obliczony, zważony i zaaplikowany precyzyjnie niczym dawka lekarstwa. Ta energia jest wyczuwalna w całym paśmie, ale najbardziej czytelna w basie. Tam też leży podstawa potęgi i masywności brzmienia. Recepta na sukces nie opiera się jednak na prostej zależności: im więcej, tym lepiej. Łatwo jest przesadzić, a wtedy zamiast czołgu mamy kupę nieruchawego złomu. Wilsony zatrzymują się na granicy subwooferowej pompy. Powiększają, dociążają, ale nie przekraczają granicy i potrafią dozować atrakcje. W zależności od potrzeby i chyba najbardziej – repertuaru. W kameralistyce i lekkich składach nic nie zapowiada drzemiącej w kolumnach potęgi. W orkiestrze symfonicznej kontrabasy i bęben wielki są trochę powiększone, ale jak najbardziej w granicach rozsądku. To oczywiście lekkie odejście od neutralności, ale pożądane przez większość słuchaczy. Trudno, żeby taka prezentacja się komuś nie podobała. Audiofile szukają dobrego basu i tu go mają w obfitości. Prawdziwie subwooferowej, kiedy posłuchamy wysilonych realizacji albo gdy producent zamierzył masowanie brzucha. Podrasowane elektroniką doły będą schodzić do piekła i trząść szklankami w kredensie, a już efekty towarzyszące filmowym projekcjom mogą przejść wszelkie oczekiwania (system 5.1 staje się zbędny). Nigdy jednak nie usłyszymy buczenia, zamazanych konturów czy ciągnących się ogonów. Zawsze jest za to precyzja, szybkość, kontrola i znów – niewiarygodna czystość. Ten bas nie wpływa na charakter całości, stanowi jakby osobną ścieżkę, choć płynnie zespoloną z resztą pasma. Być może to zasługa oddzielenia modułu od monitora? Trudno powiedzieć. W każdym razie proste równanie: więcej dołu = ciemniej, nie ma tu zastosowania.

68-73 11 2013 07Na górze monitor,
na dole subwoofer.

O ile opisanie poszczególnych cech będzie zależeć od weny albo temperamentu recenzenta, z ogólną barwą jest już trudniej. Trzeba się posługiwać stereotypami.
Wilsony brzmią raczej jasno, akcentując lekko wysokie tony i podkreślając bas. Wyraźnie stawiają na efektowną prezentację. Jest to jednak mylące, bo kiedy przyjrzymy się uważnie poszczególnym nagraniom i odniesiemy je do wzorca na żywo, przyznamy, że to sposób na rzetelne ujęcie rzeczywistości. Koncert rockowy przecież brzmi agresywnie, czasem wręcz ogłuszająco, a dobre nagłośnienie jest wtedy, gdy po prostu wszystko słychać. Wizyta w filharmonii też nie prowadzi do wniosku, że instrumenty brzmią „lampowo”, cieplutko i łagodnie. Trąbki przecież mają ostry atak, a flety piccolo kłują w uszy. Bęben wielki... No nie, tego Sasze forują na solistę, ale już obój to nie sama słodycz, podobnie jak nie jest nią szorstkość i chrapliwość dźwięku niektórych saksofonistów. Wilsony są prawdziwe i jeżeli coś z dźwiękiem robią, to uwypuklają i podkreślają prawdę, mając w głębokim poważaniu „miękkość średnicy”i„aksamitnośćwysokichtonów”,bote zjawiska w naturze nie występują. Dlatego niektórzy mogą tym kolumnom zarzucić chropowatość, nadprzejrzystość i agresję. Dla mnie to jednak rekomendacja, bo wiem, że taka jest prawda, a „mydło” w dźwięku ją tylko oddala. Poza tym, rodzaj brzmienia Wilsonów zależy głównie od nagrania, a ja uczulam na to, że nie zawsze jest ono piękne i ujmujące. Są urządzenia, które wszystko zagrają po swojemu. A w Saszach jest potencjał prawdy, dodatkowo okraszony odrobiną efekciarstwa w dobrym znaczeniu tego słowa.

Konkluzja
Kiedy ostatnio słyszałem tak dobry dźwięk w swoim domu? Może już nie pamiętam, ale możliwe, że nigdy. W dodatku to gra tak, jak lubię. Renoma Wilsonów nie jest przypadkowa, a przynajmniej obecne modele nie zostawiają mi słabego punktu, w który chętnie bym uderzył, choćby dla uwiarygodnienia tej recenzji. Prywatnie żałuję, że nie mam wolnych 130 tysięcy, ale kontakt z Saszą zmusił mnie do odnowienia znajomości z Sofią, choć staram się nie wchodzić dwa razy do tej samej rzeki. Może to i dobrze, bo po pierwsze, pokój mam taki, a nie inny, a po drugie: w tak zwanych „kwestiach” zdecydowanie preferuję dziewczyny.

 

68-73 11 2013 T

Autor: Maciej Stryjecki
Źródło: HFM 11/2013

Pobierz ten artykuł jako PDF