HFM

Spotkanie na szczycie - Historia znajomości Milesa Davisa i Jimiego Hendriksa

73-75 09 2012 01Pod koniec lat 60. w Nowym Jorku doszło do spotkania światów jazzu i rocka. Wspólny projekt Milesa Davisa i Jimiego Hendriksa nigdy oficjalnie nie powstał, choć muzycy otarli się o nagranie płyty.

Charles R. Cross, autor biografii Hendriksa pt. „Pokój pełen luster”, opisuje jedno ze spotkań Hendriksa i Davisa. Jego świadkiem był angielski wokalista rockowy, Terry Reid, pomieszkujący przez krótki czas u Jimiego. Któregoś dnia Hendrix rzucił do Reida, że idzie do łazienki i poprosił, żeby otworzył, gdyby w tym czasie ktoś przyszedł. Minęła chwila, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Reid spojrzał przez wizjer i ujrzał w nim ubranego w fioletowy skórzany płaszcz Davisa. Zaskoczony, starał się trzymać fason. Otworzył i zaprosił go do środka. Ten nawet nie drgnął. „Jest Jimi?” – spytał Davis. Reid grzecznie potwierdził. Davis zamiast wejść, złapał za klamkę i zatrzasnął sobie drzwi przed nosem! Wokalista oniemiał i ponownie spojrzał przez wizjer – Miles wciąż tam stał. Otworzył więc ponownie i powtórzył zaproszenie.

W końcu trębacz warknął: „Chciałbym, żeby u pieprzonego Jimiego Hendriksa drzwi otwierał pieprzony Jimi Hendrix!”.
Zmieszany Reid poszedł po właściciela mieszkania i wyjaśnił sprawę. Gitarzysta zaśmiał się i wprowadził milczącego Davisa do środka. Obaj muzycy zamknęli się w jednym pokoju, Reid pozostał w drugim. W końcu usłyszał dobiegającą zza ściany improwizację na gitarę akustyczną i trąbkę. „To było naprawdę piękne, bez popisywania się i przesadzania” – relacjonuje to, co usłyszał tamtego dnia.
Niestety, niewielu ludziom dane było usłyszeć wspólną muzykę tych dwóch. Jak w ogóle doszło do zawarcia znajomości? Co ich do siebie przyciągnęło?
Obaj byli wściekle zdolni, a z własnego stylu uczynili znak rozpoznawczy. Łączyło ich wiele, ale i sporo dzieliło. Davis był starszy o jedno pokolenie i pochodził z zamożnej lekarskiej rodziny z St. Louis w stanie Illinois. Hendrix, w którego żyłach płynęła domieszka indiańskiej i europejskiej krwi, wychował się w ubogiej, rozbitej rodzinie w Seattle. Nie ulega wątpliwości, że Jimi, jako murzyński chłopak o szerokich horyzontach muzycznych, musiał w młodości poznać muzykę słynnego jazzmana. Znany dziennikarz Al Aronowitz utrzymuje, że Jimi należał do dzieciaków, które dorastały, wprost wielbiąc Davisa. To, w jakich okolicznościach twórczość młodszego o szesnaście lat kolegi poznał Davis, nie jest jasne. Współpracujący z nim przez lata John McLaughlin wspomina, że Davis po raz pierwszy usłyszał muzykę Hendriksa, kiedy we dwóch wybrali się do kina w Nowym Jorku. Seans, do którego odnosił się angielski gitarzysta, musiał mieć miejsce w 1969 roku. Wtedy właśnie w Stanach wyświetlano „Monterey Pop”. Pomimo wszystkich niedociągnięć dokument z przełomowego festiwalu nawet dziś robi wrażenie. Na taśmie uchwycono pierwszy występ Janis Joplin i The Who przed dużą amerykańską publicznością. Przede wszystkim jednak odbył się wtedy amerykański debiut The Jimi Hendrix Experience. To, co na scenie zrobił lider trio, szybko przeszło do legendy. Nim Hendrix podpalił i roztrzaskał swoją gitarę w finale „Wild Thing”, zaprezentował cały wachlarz gitarowych i scenicznych sztuczek. Z graniem za plecami i fikaniem kozłów włącznie! Według relacji McLaughlina siedzący w kinowej sali Davis z zachwytem powtarzał raz za razem: „Damn!”. Czy docenił sceniczną aparycję gitarzysty, czy zachłysnął się dźwiękami nie z tej ziemi, wydobywanymi ze stratocastera? Być może jedno i drugie. Spytany przy innej okazji o to, co słyszy w muzyce Hendriksa, odparł: „pieprzony karabin maszynowy!”. W samym Jimim, przykuwającym uwagę talentem i stylem, widział zaś potencjalną gwiazdę. Mogłaby ona – zdaniem trębacza – przywrócić muzykę rockową jej czarnym źródłom, od których odciągała ją rzesza białych zespołów i wykonawców.

73-75 09 2012 02     73-75 09 2012 03

Czy tak zaczęła się fascynacja Davisa muzyką Hendriksa? W swojej autobiografii autor „Kind of Blue” przedstawił inną historię. Wynika z niej, że na twórczość gitarzysty zwróciła mu uwagę jego druga żona, Betty Davis. Jej znajomość z Hendriksem była nawet podstawą plotek o romansie, który miał zakończyć roczne małżeństwo Davisów. Jeśli rzeczywiście było coś pomiędzy Jimim a Betty i jeśli rzeczywiście był to bezpośredni powód rozpadu małżeństwa Davisów, to nie wystarczyło to, by zniweczyć przyjaźń Milesa i Jimiego. Również nie przekreśliło ich planów wspólnej pracy: snuli je aż do śmierci Hendriksa.
Nawet jeśli to za sprawą Betty, a nie filmowego seansu Davis po raz pierwszy usłyszał muzykę Jimiego, nie wyklucza to jego pełnej zachwytu reakcji na „Monterey Pop”, o której mówił McLaughlin. Trudniej pogodzić ze sobą różne wersje pierwszego spotkania muzyków. Biograf Hendriksa twierdzi, że poznali się u wspólnego fryzjera. Miles z kolei utrzymuje, że do pierwszego spotkania doszło, gdy menadżer Hendriksa poprosił go, by dał gitarzyście „korepetycje”. „Chciał, żebym pokazał mu, jak gram i układam muzykę. Jimiemu podobało się to, co zrobiłem na »Kind of Blue« i niektóre inne rzeczy i chciał dodać trochę elementów jazzu do tego, co robił. Podobało mu się, jak [John] Coltrane grał te swoje strumienie dźwięku i grał na gitarze w podobny sposób” (tłum. T. Tłuczkiewicz).
Znajomość przerodziła się w zażyłą relację. Ówczesna dziewczyna Hendriksa, Carmen Borrero, opisuje ją jako przypominającą związek ojca z synem. Z pewnością Davis wiele nauczył młodszego kolegę. Zwłaszcza że jako samouk Hendrix prawie nie miał wiedzy muzycznej. Trębacz ze zdziwieniem odkrył, że Jimi nie czyta nut. Nie przeszkadzało im to jednak we wspólnych ćwiczeniach, bo według relacji Davisa, Jimi wszystko łapał w mig. Wystarczyło mu to zagrać. Davis ze swoją zdolnością dobierania sobie idealnych współpracowników nie mógł się mylić w ocenie gitarzysty. „Miał wrodzony talent do słuchania muzyki. (…) puszczałem mu jakąś płytę, swoją lub Trane’a, i objaśniałem, co tam robiliśmy. A potem zaczął stosować to, o czym mówiliśmy, na swoich albumach”.
Oczywiście, każda relacja jest wzajemna, dlatego i Hendrix wpłynął na Milesa. Aronowitz wymienia: Miles nauczył się od niego czegoś o rytmie, o frazowaniu, i o rock’n’rollowym stylu życia. To pod jego wpływem zaczął używać w grze na trąbce efektu gitarowego wah-wah (tzw. „kaczki”). Zainspirowany Jimim, a także innymi czarnoskórymi muzykami pop – Jamesem Brownem i Slyem Stewartem – Davis dokonał zwrotu ku elektrycznemu instrumentarium i zmiany stylistyki. Zaowocowała ona albumami pokroju „Bitches Brew” i „Live-evil”. Te, nawet okładką rodem z science fiction czy ruchu New Age, muszą się kojarzyć z twórczością Hendriksa. Ich autor, Mati Klarwein, namalował zresztą portret Jimiego, który miał ozdobić nienagraną płytę Hendriksa i stałego współpracownika Milesa, Gila Evansa.
W końcu to tacy wykonawcy jak Hendrix spowodowali, że ośmielony Davis przeniósł się z klubów jazzowych na większe sceny. Wbrew pozorom, kwestia tego, gdzie odbywa się koncert, nie jest pozbawiona konsekwencji muzycznych. Małe kluby mieszczące się przy słynnej 52. ulicy w Nowym Jorku, w których zaczynał koncertować Davis w latach 40., narzucały zmianę formatu zespołu z big bandu na mniejszy skład. Podobnie: przeniesienie się do większych przestrzeni, w których grywali wykonawcy rockowi, pozwoliło Davisowi  powiększyć instrumentarium.

73-75 09 2012 04     73-75 09 2012 05     73-75 09 2012 06

Obaj skorzystali więc z tej znajomości w swoich własnych zespołach. Jak miał jednak wyglądać ich wspólny projekt? Pierwszy raz do nagrania płyty Hendriksa i Davisa miało dojść jesienią 1969 roku. Krążek miał produkować Allan Douglas, a skład uzupełniał perkusista Tony Williams. Brakowało basisty, więc Hendrix wpadł na pomysł, by spróbować ściągnąć do Stanów… Paula McCartneya! Praska Hard Rock Cafe przechowuje telegram, datowany na 21 października 1969 roku. Jego adresatem jest Paul McCartney, którego Hendrix poznał w czasie swojego pobytu w Anglii. Treść telegramu głosi: „Nagrywamy w ten weekend płytę w Nowym Jorku. Stop. Może byś zagrał na basie. Stop. Skontaktuj się z Alwanem (sic!) Douglasem. Trzymaj się, Jimi Hendrix, Miles Davis, Tony Williams”.
Jakże mógłby brzmieć ten skład uzupełniony przez Beatlesa? Jak odnalazłby się on wśród czarnoskórych amerykańskich muzyków? Niestety, nigdy się nie dowiemy. Obok telegramu Hendriksa w czeskiej Hard Rock Cafe, znajduje się odpowiedź wysłana przez Petera Browna, asystenta menadżera The Beatles: „Paul jest na wakacjach poza Londynem i nie wróci przez najbliższe dwa tygodnie”. Do sesji zresztą nie doszło, nawet z innym basistą, ani – co również brano pod uwagę – z Hendriksem osobno dogrywającym bas. Na dzień – lub wedle bardziej dramatycznej wersji – na pół godziny przed planowanym rozpoczęciem nagrań Davis zażądał od menadżera Hendriksa wypłacenia z góry honorarium w wysokości 50 tysięcy dolarów. Podobne żądanie wysunął Tony Williams. Tego typu kwota przewyższała ówczesne możliwości Mike’a Jeffreya. Projekt upadł i to z najbardziej prozaicznego powodu.
Choć Davisowi i Hendrixowi wciąż zdarzało się grywać razem – głównie w domu Milesa – nigdy nie nagrali płyty. Z jamów czy wspólnych wędrówek zachowały się ponoć bootlegi, na których Davis gra na fortepianie, a Hendrix na gitarze wśród rozmów ludzi bawiących w mieszkaniu jazzmana. Czy istnieją naprawdę w prywatnych kolekcjach, trudno stwierdzić.
Zdobywszy doświadczenia w czasie tych spotkań, Davis i Hendrix ponownie podjęli temat oficjalnej współpracy. Przymierzali się do niej latem 1970. Zdarzyło im się nawet występować razem: zespoły obu muzyków brały udział w festiwalu na wyspie Wight w Anglii. Gigantyczna impreza zgromadziła rekordową na ówczesne czasy liczbę widzów sięgającą 600 tysięcy. Po koncercie szczegóły dotyczące przyszłego projektu Davisa i Hendriksa miano dogadać w Londynie. Niestety, drogi były nieprzejezdne z powodu przybyłych na festiwal tłumów i spotkanie nie doszło do skutku. Kiedy Davis przyjechał do Londynu, Jimiego już nie było.
Kilka tygodni później – wspomina Davis – gdy był już w Nowym Jorku, zadzwonił do niego Gil Evans z pytaniem, czy nie przyłączy się do spotkania z Jimim. Davis odparł, że chętnie. Muzycy nie doczekali się jednak jego przybycia. Gwiazdor zmarł nagle w Londynie. Jego śmierć, jak zresztą śmierć wielu słynnych ludzi, do dziś wzbudza kontrowersje i napędza mniej lub bardziej spiskowe teorie.
Miles, który przeżył śmierć wielu swoich znajomych, rzadko bywał na ich pogrzebach, tłumacząc się niechęcią do tego typu uroczystości (nie był nawet na pogrzebie swojej matki!). Ale poleciał do Seattle na pogrzeb Jimiego. Jego przyjazd skupił na sobie wiele uwagi, choć nie tyle, co plotki o tym, że na uroczystości mogą się pojawić również Beatlesi. W kościele było około 200 osób, w tym sporo muzyków z Nowego Jorku. Ponad setka gapiów i fanów zebrała się też pod kościołem. Spodziewano się, że Davis zagra jakąś pieśń – na stypie przyniesiono mu nawet trąbkę – ale odmówił. O samej uroczystości wypowiadał się zresztą z goryczą. Zapowiedział też, że już nigdy nie pójdzie na żaden pogrzeb. Rzeczywiście sam pomysł, by żegnać Jimiego w mieście rodzinnym, w którym pozostał zupełnie nieznany i które było mu raczej czymś obcym niż domem, był chybiony. Jeśli już Hendrix należał do jakiegoś miejsca, to był to Nowy Jork. Na stypie, połączonej z jam session, Davis powiedział dziennikarzowi „Seattle Times”, że on i Jimi pracowali razem i że planowali wspólny koncert w Carnegie Hall. Dziennikarz skonkludował: „Mogłeś przybliżyć jazz rockowi, a on mógłby zbliżyć rock do jazzu”. Davis przytaknął.
Znana anegdota mówi o tym, jak na uroczystej kolacji w Białym Domu w latach 80. Miles Davis, docinając żonie pewnego polityka, określił się jako człowiek, który „pięć czy sześć razy zmienił bieg historii muzyki”. Gdyby doszło do sesji z Hendriksem, zapewne mógłby mówić o „sześciu lub siedmiu” przełomach.

Autor: Bartosz Szurik
Źródło: HFiM 09/2012

Pobierz ten artykuł jako PDF