Weryfikowalny świat

continents 1076290 1920Internet zmienił świat. Nie tylko jako źródło muzyki,co najbardziej widać z naszej perspektywy, ale teżogólnie. Dostęp do dóbr kultury jest dzięki niemuwiększy, chociaż można zauważyć, że dostęp do dóbr„niekultury” jest jeszcze większy; jest ich więceji pchają się bezczelniej. Złego pieniądza zawszejest więcej niż dobrego, bo wytwarza się go masowo,a narzędzia wytwórcze tanieją.



 

 Ostatnio zauważyłem u siebie nowy zwyczaj czytania książek z włączonym komputerem. Kiedy autor wprowadzi jakąś postać lub powołuje się na jakieś wydarzenie, które podaje jako historyczne, nawykowo sprawdzam w sieci, co o tym wiadomo. Powoduje to, że czytanie rozgałęzia się w sposób zupełnie nieoczekiwany, bo wydarzenia lub postacie pączkują następnie w łańcuszki dalszych wydarzeń i w efekcie po pół godzinie stwierdzam, że czytanie książki nie posunęło się zbytnio, za to zyskałem nowe informacje na temat uprawy pochrzynu na Andamanach („Znak Czterech” A. Conan Doyle’a).


Mnie takie rozpraszanie się akurat nie przeszkadza, bo, jak mawiał nieżyjący już profesor Raszewski, „lubię wiedzieć”. Zdaję sobie jednak sprawę, że ten nawyk wyrobił mi się w związku z łatwością dostępu do informacji. Encyklopedią tak łatwo bym nie wywijał.
Weryfikowanie pomysłów autorów, sprawdzanie autentyczności postaci, prawdziwości opisów miejsc lub też (co najczęściej) badanie skojarzeń i odniesień do innych tekstów literackich to sama przyjemność, która według mnie pomaga mocniej osadzić się w fundamencie, z którego wyrasta nasza kultura. Poza tym jest to w końcu rodzaj niewinnej zabawy, pomagającej utrzymać w formie nasze uciekające szare komórki. Można też roboczo przyjąć założenie, że wiadomości dotyczące literatury, kultury czy geografii umieszczane w internecie generalnie nie są świadomie fałszowane, więc zabawa jest raczej bezpieczna.


Poza tym mylne założenie w kwestii miejsca urodzenia Sherlocka Holmesa nie będzie skutkować niczym poważniejszym od lekkiej kompromitacji w czasie najbliższej rozmowy z przyjaciółmi o genezie „Studium w szkarłacie”.
Kilka lat temu grupa nieznanych osób umieściła w Wikipedii informację o kolejnym z tysięcy działaczy, czy też utrwalaczy władzy ludowej, z typowym życiorysem – od członkostwa w kompartiach, przez robienie czegoś w czasie wojny, a następnie ganianie za tak zwanymi leśnymi bandami. Facet miał na nazwisko Batuta, imienia nie pamiętam, ale nie chce mi się sprawdzać. Postać szybko się rozrosła. Pojawiła się na stronach internetowych piętnujących pracowników ubecji o niewłaściwym pochodzeniu etnicznym. Wykryto też osoby, które – ku swemu wstydowi – współpracowały z rzeczonym Batutą. Ulica Batuty odnalazła się w Warszawie i gdzieś pomiędzy sugestiami, aby bliżej zająć się tajnymi współpracownikami rzeczonego paskudnika, a propozycją zmiany nazwy ulicy na „Ofiar Batuty”, okazało się, że Batuta nie istniał. Biografia była całkowicie zmyślona, zaś nazwa ulicy dotyczyła znanego przyrządu służącego do popędzania muzyków.


Jak widać, w internecie można znaleźć wszystko, również byty nieistniejące, ale to akurat nie dziwi. Podobnie jest z literaturą; tam byty nieistniejące wręcz dominują. Jednak literatury pięknej nie traktuje się na co dzień jako źródła prawdziwych informacji, sieć natomiast – i owszem. Historia działacza Batuty to takie małe ostrzeżenie. Dosyć ważne, skoro już nawet instytucje państwowe, w tym sądy, zaczęły traktować Wikipedię jako źródło faktów nie wymagających niezależnego potwierdzenia. Słyszy się o tym coraz częściej.
Czy takie proste kłamstwo przekreśla sieć jako źródło informacji? Czy to jest główny problem z internetem? Jasne, że nie. Jednak internet daje do ręki nieznane wcześniej narzędzie do potwierdzania własnych poglądów, które jak wiadomo, są najsłuszniejsze. Jeśli wchodzi się do gigantycznej rzeki danych z od razu wyrobionym poglądem na jakąś sprawę, nie jest problemem wyszukanie informacji lub opinii, które ten pogląd potwierdzą, niekoniecznie w związku z rzeczywistością.


Twórcy internetu i ci, którzy codziennie zasilają go informacjami, dali wszystkim do ręki unikalne narzędzie do natychmiastowej weryfikacji każdego faktu i opinii. Nie ruszając się z domu, mogę się dowiedzieć, kim był ojciec faraona Ramzesa któregoś i jak nazywała się żona prezydenta Hoovera, a także jak powstała Tama Hoovera i dlaczego. Mogę prześledzić życiorysy wszystkich polityków, którzy mi dzisiaj zatruwają życie, o ile oczywiście ich biogramy w sieci nie zostały przygotowane przez sztab wyborczy, zaś krytyczne informacje pracowicie wyczyszczone. Tylko czy ja chcę wiedzieć o tym, że zostały wyczyszczone? Dotarcie w sieci do mniej popularnych danych wymaga odrobiny wysiłku, ale nadal jest to wysiłek mniejszy niż udanie się do biblioteki uniwersyteckiej. Tylko czy chcę wykonać ten wysiłek, skoro informacje dostępne na pierwszej stronie Google’a w pełni odpowiadają moim poglądom? W internecie można kłamać bezkarnie i na niewyobrażalną skalę. Wcześniej skala drobnego kłamstwa, zwłaszcza jeśli było głupie, ograniczała się do skali podwórka. Teraz okazało się, że jest mnóstwo ludzi, którzy na głupie kłamstwa czekają. Skala oddziaływania wzrosła niepomiernie.


Internet dał nam narzędzie do natychmiastowej weryfikacji każdego krętactwa; od najmniejszych do bardzo dużych. Nie widzę jednak, aby poziom nieprawdy wokół w zauważalnym stopniu spadł. Stanisław Lem stwierdził, że dopóki nie poznał internetu, nie wiedział, jak wielu jest na świecie idiotów. Ja, od kiedy poznałem internet, nie mogę się nadziwić, jak bardzo weryfikowalny stał się świat i jak bardzo nic z tego nie wynika.

Alek Rachwald
Źródło: HFM 03/2016


Pobierz ten artykuł jako PDF