HFM

1976

Eurovision Song Contest 1976 Fredi Friends
W poprzednim wstępniaku napisałem, że w polskiej muzyce rozrywkowej nie dzieje się nic. Albo raczej – nie pojawiają się wartościowe produkcje. Nie jest to do końca prawda. Dotyczy debiutów oraz nowych nurtów. Tu faktycznie panuje marazm. Doświadczeni muzycy coś jednak proponują, choć rzadko. A skoro wyjątek potwierdza regułę, to niech się to stanie dwa razy

Pierwszy projekt to „Something Personal” Pawła Kaczmarczy ka. Płyta audiofilska, czyli „must - have” dla czytających ten felieton.




 

Miałem w niej udział, bo siedzieliśmy z autorem i słuchaliśmy, co poprawić w miksie, co dograć itp. Wyszło dobrze. Może trochę zbyt efekciarsko (zwłaszcza kontrabas), ale naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Warstwa muzyczna to w porównaniu z poprzednimi albumami przeskok o dwie klasy (kompozycje, aranże, staranność pracy w studiu, koncentracja na szczegó- łach). O ile tamte pokazywały sprawnego pianistę-wykonawcę, ta skupia się na muzyce. Jazz to dziedzina, w której najłatwiej znaleźć perełki. Natomiast współczesny polski pop to pustynia duchowa i kpina z profesjonalizmu.

Druga propozycja jest więc wyjątkowa. To kaktus rosnący bez wody, w ekstremalnych warunkach. „1976 Space Odyssey” została wymyślona przez zjawisko pod szyldem Mitch&Mitch. Słyszałem o nich, kiedy jeszcze zajmowałem się „producenctwem”. Właściciel małego sklepu płytowego powiedział: „Zobaczysz, tego ludzie będą słuchać za kilka lat”. Miał wyczucie. Panowie Miczowie mieli zawsze szacunek dla Zbigniewa Wodeckiego, czemu dali wyraz niejeden i nieraz. Niektórzy odebrali to jak żart, bo atmosfera „miczowa” zawsze miała w sobie element pastiszu. Przynajmniej z początku, bo teraz użycie tego słowa wydaje się nietrafione. To świetni muzycy, wyrwani z innej rzeczywistości, nazwijmy ją: „profesjonalną międzynarodowo”. I co? Znaleźli kolegę, który im dorównuje albo nawet przewyż- sza ich poziomem. Wodecki to nie jest „Pszczółka Maja”. Być może ma do niej równie wielką sympatię, jak Marek Perepeczko do Janosika (wielokrotnie i wielogodzinnie rozmawialiśmy przez telefon o wzmacniaczach McIntosha, które kochał równie mocno jak rowery – jego drugą pasję; nigdy się jednak nie spotkaliśmy), co nie zmienia faktu, że jest odbierany jako wokalista.

Znakomity, owszem, ale to nie Bobby McFerrin. Miczowie dali mu prezent. Odkryli Bacha? Tak, bo uwa- żam, że kiedyś zostanie doceniony. Może nawet wygra z Niemenem plebiscyt na „najlepszego polskiego muzyka rozrywkowego”. Ja już teraz uważam, że to ten sam poziom. Płyta w warstwie muzycznej jest po prostu wyśmienita. Nawiązuje do daty 1976 jako epoki największego profesjonalizmu w muzyce Wielkiego Brata, gdy my tkwiliśmy w komunistycznym szambie. A wykonanie? Tu jest różnie, bo „Radiówka” to nie Sinfonia Varsovia, a chórek czasem nie nadąża za wyzwaniem, zwłaszcza kiedy trzeba mu podjąć dialog ze „Zbigiem”. Co jednak nie przeszkadza mu czasem zabrzmieć rewelacyjnie, jak choćby w ostatnim utworze. Dęciakom też się zdarzają wpadki, ale to nie zakłóca odbioru, bo mają też coś do pokazania; podobnie pianista. Natomiast Miczowie to muzycy z głową i klasą. Jeden z nich gra na basie. Gra, bo można go słuchać osobno, jak altówki w kantatach Jana Sebastiana, choć się nie narzuca. Drugi równie oszczędnie traktuje solową gitarę, a obaj są członkami zespołu. Nie ma ciśnienia na lidera. A główny bohater? Zobaczcie na DVD, posłuchajcie z CD. Ja widzę jedno: jest szczęśliwy. To jest mowa oczu, ciała, gestów. Tu nie da się oszukać odbiorcy. Kocha to, co się dzieje; ktoś go nareszcie postawił na odpowiedniej półce. Daje ludziom siebie. Zawsze był znany „w środowisku” z tego, że szanował publiczność. Nie traktował jej jako dodatku do honorarium.

Tu rozwinął skrzydła. Miczowie mieli wyczucie, jak ten sklepikarz; poznali „swojego”. A kompozycje? Wiele jest dziełem Wodeckiego i są znakomite. Niestety, jest kropla dziegciu w beczce miodu – fatalna jakość nagrania. Zwłaszcza w konfrontacji ze słowem w dołączonej książeczce. Znajdziemy w niej esej o stereofonii, napisany mądrze i śmiało. Świetny tekst o technicznych aspektach nagrania w ujęciu historycznym, psychologii odbioru, porównujący formaty stereo z realizacjami dookolnymi. Pełen cennych informacji i obserwacji z precyzyjnie wyprowadzonymi wnioskami. Z całością się zgadzam. To było bardzo ważne, ale efekt jest… „z dupy”, jak mawia młodzież. Męczące, wyostrzone brzmienie z zachwianą równowagą tonalną. Przerysowany pogłos, zamazujący tekst pięknych piosenek. Przestrzeń płaska jak z mp-trójki. Żeby nie być gołosłownym – krótka historia. Mój przyjaciel zachorował na tę płytę. Kiedy kupił, natychmiast do mnie zadzwonił. „Chyba mi się sprzęt zepsuł”. „Muszę to u Ciebie sprawdzić”. No i sprawdziliśmy. Diagnozy są dwie. Pierwsza: wypadek przy pracy. Druga: brzmienie z roku 1976, celowo utrzymane w estetyce gramofonu Bambino. Tak czy siak, ośmiopunktowy korektor barwy w McIntoshu MA8000 okazał się wybawieniem. Zacząłem szukać winnych. Realizator: Tadeusz Mieczkowski. Niemożliwe. Pan Tadeusz świetnie nagrywa. Nikt się nie dochrzani do płyty Pata Metheny’ego z Anią Jopek, a to są właśnie produkcje na jego poziomie. Facet się zna i słyszy.

Musiał być tu ktoś „z wizją”, kto mu przestawiał suwaki. Poziom edytorski (dwie płyty, twarda oprawa, matowy lakier, wszystko – top) to klasa sama w sobie, choć pomysł na grafikę, nazwijmy to, specyficzny. Dużo zdjęć muzyków, na żadnym nie widać twarzy. To się zapewne zgadza z koncepcją Miczów, że nieważny człowiek, ale muzyka. Wracając do poprzedniego wstępniaka, ciekawy jestem, kiedy TVP to puści w ca- łości, zamiast kolejnej porcji kabaretów.


Maciej Stryjecki
Hi-Fi i Muzyka : 07-08/2015

Pobierz ten artykuł jako PDF