Grająca bieda

Podobno kryzys hula strasznie. Ludzie boją się wydawać pieniądze, bo nie wiedzą, co będzie jutro. Z tego powodu bankrutuje mnóstwo firm. Liczby idą w tysiące, a może nawet dziesiątki tysięcy. A jak jest w naszej branży?

Ostatnio zrobiliśmy sobie objazd po dystrybutorach i sklepach. Oczywiście, wszyscy narzekają: „Tak źle to jeszcze nie było”, „Ludzie przestali kupować cokolwiek”. Do narzekań akurat jestem przyzwyczajony, bo je słyszę od zawsze. Jest to nawet pewien model konwersacji z interesem w tle. Zapewne znacie te rozmowy telefoniczne, zaczynające się od „Co słychać?”. Potem wymiana grzeczności, a na koniec: „Nie pożyczyłbyś mi dwieście złotych?”. Kultywując ten schemat na co dzień, przynajmniej w tak zwanych towarzyskich stosunkach, staram się go odwrócić: „Mam do Ciebie sprawę, a potem powiesz mi, co słychać”. Tak mi się wydaje zdrowiej.


W interesach jest inaczej, bo „gra wstępna” ma na celu ustawienie się w jakiejś pozycji. A skoro wiadomo, że będę zagadywać o reklamę, to warto na samym początku zaznaczyć, że olaboga, co za bieda, firma na skraju bankructwa, a wszyscy naokoło nie płacą faktur (to faktycznie nie nowy, ale coraz lepiej przyjmujący się zwyczaj). Po takim wstępie, ma się rozumieć, każdy wynegocjowany budżet należy uznać za sukces.
I byłoby to potwierdzeniem ogólnie znanej prawdy, wręcz buchającej z każdej informacji z TV czy portali internetowych z rozdzielnika „gospodarka”. Tymczasem jedno temu zaprzecza. Na kilkanaście firm, które odwiedziliśmy, ponad połowa właśnie zmienia siedziby na zdecydowanie lepsze. To nie przypadek, długo odwlekana konieczność, ale wręcz reguła. Budowanie nowych biur, magazynów (stare nie wystarczają) przeczy wcześniejszym narzekaniom, zwłaszcza że jeżeli rozmowa schodzi na ich temat, zaczyna się prężenie muskułów: tyle a tyle metrów, taka lokalizacja, taki parking, takie sale odsłuchowe. Wszystko ma zrobić wrażenie i, co tu dużo gadać, robi.
Kolejne zjawisko, tym razem dotyczące już nie firm, ale sprzętu, zapewne sami zauważyliście: jest coraz droższy. W latach 80. i 90. największe kariery robiły firmy pokroju Arcama czy NAD-a, produkujące więcej niż przyzwoite klamoty za rozsądne pieniądze. Obecnie ten segment zamiera. Urządzenie kosztujące 2000-5000 zł to – poza nielicznymi legendami – tak naprawdę propozycja dla nikogo. Rynek się spolaryzował i interesy robi się na dwóch biegunach: tandetnej masówce (tak tandetnej, że klienci kupujący 20 lat temu wzmacniacze po 1500 zł nie byli sobie tego w stanie wyobrazić) za 99 zł i „dobrym hi-fi”. Z tym, że ten drugi przedział obecnie rozpoczyna się od 10000 zł. Zasada jest prosta – im sprzęt droższy, tym handel bezpieczniejszy.
Na przykładzie debiutów widać najczytelniej, że tę wiedzę producenci posiedli już dosyć dawno temu. Prawie każdy oferuje kolumny, wzmacniacz czy serwer w pięciocyfrowej cenie. A co to oznacza?
Jak wiemy, produkt jest wart tyle, ile klient jest skłonny za niego zapłacić, a idioci firm raczej nie zakładają. Skoro więc start na takiej półce wydaje się najbezpieczniejszy, to musi coś w tym być. Tym bardziej, że nowych wytwórni w rodzaju Arcama czy NAD-a jakoś nie widać. Dlatego osoby piszące pod testami komentarze typu: „20 tysięcy, dla kogo to?” nawet nie zdają sobie sprawy, jak głęboko się mylą.
Przyczyn takiego zjawiska może być mnóstwo. Po pierwsze, w czasach kryzysów zawsze pozostaje grupa bogatych osób, które dotyka co najwyżej nastrój nerwowości, ale nie konieczność oszczędzania. Z przeciwnej strony pogłębia się bieda. Zjawisko polaryzacji jest znane i niczego takim stwierdzeniem nie odkryję. Po drugie, co bardziej prawdopodobne, nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie się bić z Chińczykami. Tym bardziej, że oni sami już chyba przewidują wzrost płac w swoim kraju, a przynajmniej społeczne parcie na podniesienie stopy życiowej. Dlatego inwestują w Afryce i nie zdziwcie się, jeżeli za 10 lat napis „Made in China” zastąpi „Made in Africa”. To może spowodować, że chińska robocizna, wzorem japońskiej, stanie się synonimem wyższej jakości (o produktach z nowych stref lepiej na razie nie myśleć; po co się denerwować?).
Obecnie, aby mieć dobry europejski lub amerykański produkt, trzeba zapłacić pięciocyfrowy rachunek. A tak na zdrowy rozum, to kto jeszcze wierzy w oficjalne wskaźniki inflacji? Czy przypadkiem 2000 zł wydane w 1994 roku to nie to samo, co 10000 zł obecnie?
Kryzys zapewne się skończy, tym razem może nawet gruntownym przewrotem polityki monetarnej (oby), powrotem do modelu sprzed kilkuset lat albo opracowaniem całkiem nowego. Jednak nawet wtedy spadku cen sprzętu bym się nie spodziewał. W przypadku znanych producentów urządzeń wysokiej jakości prognozowałbym nawet dwukrotny wzrost na przestrzeni najwyżej 10 lat. Pewne jest również, że ten, kto stawia nowe siedziby dzisiaj, będzie mieć większe w przyszłości. A nowi producenci muszą stawiać na promocję.
Warto się przyjrzeć niektórym polskim firmom, powoli zdobywającym światowe rynki. Ale to już temat na kolejny wstępniak.

Autor: Maciej Stryjecki
Źródło: HFiM 07-08/2013

Pobierz ten artykuł jako PDF