HFM

Antytelewizyjni nieposiadacze

Od jakiegoś czasu wśród ludzi tęskniących za elitarnością pojawił się nowy trend. Faktycznie, oryginalny, bo polegający na nieposiadaniu. Wszyscy chcemy mieć (przynajmniej teoretycznie) najnowsze zdobycze cywilizacji, co w wielu przypadkach nie prowadzi już do wygody, ale uzależnienia. A tamci mówią: nie mam i jestem z tego dumny.

Chodzi tu bynajmniej nie o najnowszy model iPhone’a, bo to by świadczyło o jego nieposiadaczu „miękko”. „Nie mam, może kupię, może nie – nie wiem. Poczekam, zobaczę, co ludzie mówią, a jak stary wytrzyma, to dotrwam do „szóstki” albo i dalej”. Taki „nieposiadacz” to człowiek rozsądny, a przynajmniej zajęty. Chronicznie brakuje mu czasu na takie tam, bo załatwia interesy albo go rodzina absorbuje. I przez „nieposiadanie” nie deklaruje swojej postawy ani filozofii życiowej; tyle tylko, że nie ma, bo nie ma.
Jeżeli ktoś Wam mówi, że nie ma telewizora i nie chce mieć, wyrzucił i jego życie stało się lepsze, to bądźcie czujni. Tak jak kiedy na głowie młodzieńca pojawia się żel, tak gdy z życia dorosłego osobnika znika telewizor, wiedzcie, że dzieje się coś złego. Bo to nie jest normalne.


Rozumiem, że większość programów produkowanych przez polskie stacje woła o pomstę do nieba. Kiedy widzę na przykład popisy Pana Wojewódzkiego albo Pana Lisa, natychmiast przełączam. Nie ma to związku z poglądami politycznymi. Ci prezenterzy są po prostu tak słabi i nieinteresujący, że nie ratują ich nawet najbardziej „kontrowersyjni” goście. Zawsze będzie nudno i tak samo, bo zaznaczenie ich „osobowości” będzie identycznie wtórne, jak dialogi w filmie „Baby są jakieś inne”. Jeśli ktoś oglądał „Dzień świra”, to wie, do czego nawiązuję. Ale czy z tego powodu należy odrzucić całą telewizję?
Można, ale to już będzie oznaczać, że „nieposiadacz” odrzuca całą platformę komunikacji. Można też zrezygnować z czasopism lub książek, bo przeczytało się byle co. Ale w tym wypadku to oznacza, że „nieposiadacz” wcale nie jest oryginalny, a jedynie ograniczony intelektualnie, bo nie potrafił sobie znaleźć dobrych artykułów i powieści. Książek jednak nikt nie odrzuci, bo takiej odwagi już nie ma i nie jest oryginalny na tyle, żeby zerwać z literami. Z TV idzie gładko, ale czy przypadkiem to nie podobna sytuacja?
Jakiś czas temu poszedłem w odwiedziny do znajomych, którzy TV odrzucili i ich życie wzniosło się na wyższy poziom w drabinie reinkarnacyjnej; są o jedno wcielenie do przodu. Rozmawialiśmy nawet na ten temat, ale po angielsku się wycofałem, ponieważ nie zgadzam się z tezą, że ekran serwuje wyłącznie pomyje. Walka z wiatrakami też mnie już nie bawi. W przerwie pytam: mogę na chwilę skorzystać z komputera? (z tego akurat nieposiadacze nie rezygnują, podobnie jak z komórki). Mogę. Siadam, a tam na starcie Pudelek. W ulubionych Onet, O2, Facebook, Twitter i Nasza Klasa. No i kilka portali z darmowymi filmami. Czyli co?
Na mój gust, to oznacza, że ci ludzie przesiadają się do mniejszego ekranu i karmią się jeszcze gorszą sieczką, pozostawiając sobie złudzenie, że mają wybór, a przez to awansują, choć sami nie wiedzą, gdzie. I czują się nowocześni.
A ja sobie właśnie oglądam „Podróż po Rosji” Jonathana Dimbleby’ego w BBC (bardzo fajnie zrobione), potem przeskoczę na History Channel, bo jest świetny serial o życiu zwykłych ludzi w starożytnym Rzymie. Na National Geographic leci fascynująca seria o wizjonerach wśród pisarzy science-fiction. Obejrzę sobie. No i mój ulubiony program o ewolucji owadów, a potem o tajemnicach kosmosu i produkcji scyzoryków. Matko jedyna! Te programy dają mi tak wielką radość, jak kiedyś czytanie książek o paleontologii i historii sztuki wojennej, a dla młodego człowieka mogą być równie rozwijające jak książki. Tak samo rozszerzają horyzonty i prowadzą do czegoś, co kiedyś nazywano „oczytaniem”. Teraz „ooglądaniem” czy „ogooglowaniem”? Nieważne. Ważne jest to, co człowiek wybiera, a nie, co deklaruje. Bo jeżeli ktoś nie pozwala dziecku oglądać programów typu History Channel, bo zalicza to do „telewizji”, to książki wybierze w to miejsce równie bezwartościowe i niewarte czasu. Taki film, jak „Wojna polsko-ruska”, powstał podobno na podstawie jakiejś książki i nawet krytyka się zachwyciła. A ja uważam sobie oryginalnie, że jeżeli dziecko ma coś tak żenującego i bezwartościowego pochłaniać, to niech lepiej obejrzy serial o prepersach. Może się przyda wiedza o konserwowaniu kukurydzy; tamte śmieci na pewno nie.
A teraz wracam do Kuchni TV, bo zaraz leci Bourdain. Też dobry program. Można się dowiedzieć, co jedzą na Jawie, a nawet spróbować zrobić coś podobnego w domu.
Cały ten felieton miał być o czymś innym. Że nie trzeba kina domowego, a dobry system stereo, podłączony do TV, gra lepiej. Wiem z doświadczenia. A druga sprawa, że w polskiej telewizji udało się zrobić coś na światowym poziomie. Ale ponieważ miejsca już nie ma, przeczytacie o tym albo za miesiąc, albo w nagrodach roku, w styczniu.

Autor: Maciej Stryjecki
Źródło: HFiM 11/2012

Pobierz ten artykuł jako PDF