HFM

artykulylista3

 

Tu jest jazz - Agnieszka Hekiert

88-91 11 2012 01Z Agnieszką Hekiert o karierze, trendach w jazzowej wokalistyce, najnowszej płycie „Stories” i muzycznym niebie rozmawia Maciej Łukasz Gołębiowski.

MŁG: Czemu na okładce „Stories” całujesz pluszową owcę?
AH: To nie owca! To raczej pies, misiaczek taki. Zresztą, niech każdy sobie to interpretuje po swojemu. Może być owca, najważniejsze, że jest biała, nie czarna.
Generalnie chodzi nie tyle o pluszaka, co o pocałunek dla świata, zachwyt nad możliwością bycia muzykiem, poznawaniem świetnych ludzi.
Zdjęcie powstało w pracowni mojego przyjaciela, Pawła Koraba Kowalskiego. Sesję robiliśmy z myślą o okładce, ale to konkretne zdjęcie zrobiono w chwili spontanicznego szaleństwa. Jestem tam po prostu sobą i dlatego ze wszystkich pozowanych i nienaturalnych fotek

zrezygnowaliśmy, a zostało to. Niby przypadek, choć jestem pewna, że jakiś pierwiastek z góry też musiał mieć znaczenie. W ogóle przy tej płycie było dużo metafizycznych historii.
Chętnie posłucham.
Choćby piosenka „Who knows”. Grał tam ze mną bułgarski pianista Konstantin Kostov, który nie rozumie ani słowa po polsku. Muzycy zwykle nie pytają się o tekst; grają swoje i treść mało ich obchodzi. Tymczasem w miejscu, w którym w tekście pojawiają się słowa „cztery małe zła”, on, ni stąd ni zowąd, zagrał dokładnie cztery fajne akordy. Nie musiał, ale jakoś telepatycznie się zrozumieliśmy i wyszło genialnie.
Jakie widzisz trendy we współczesnej wokalistyce jazzowej?
Ja jestem z tych trendów, które próbują łączyć w sztuce elementy różnych kultur. Szukać inspiracji w tym, co inne, egzotyczne, a jednocześnie bliskie duchowo i emocjonalnie. Życie połączyło mnie przypadkiem z Serbami i Bułgarami. Nie szukałam ich, a stanęli na mojej drodze. Najpierw wywołało to wielkie zamieszanie, a zaraz potem fascynację. Naturalnie zaczęłam szukać wspólnych dróg. Te ich niesamowite rytmy – na 7, 9, 11, 15 – stały się szybko moimi pragnieniami. Dodałam do nich zupełnie inny, bardziej słowiański sposób traktowania muzyki. Trudno uwierzyć, że my i oni to wciąż Europa. Żyjemy tak blisko, a jednocześnie tak wiele jest w nas fascynujących różnic.
Tyle że na pomysł łączenia słowiańszczyzny z Bałkanami wpadli już Kayah i Bregović ponad 10 lat temu. Co w tym nowego?
Kayah i Bregović to był pomysł folklorystyczny. Śpiewali ludowe pieśni. Bułgarzy wiedzą to lepiej niż ja. Niemniej trudno tamten projekt porównywać z naszym. Tu jest jazz, a jazz zawsze oznacza tworzenie czegoś nowego.
Jest w ogóle coś takiego jak bułgarski jazz?
Jasne, że tak! Pięknie grają, świetnie grają! Głównie w tych dziwnych dla nas rytmach, które niby czujemy, ale sami zagralibyśmy inaczej. Kiedyś mi też tłumaczyli, że mają kilkadziesiąt odmian vibrat i w każdym regionie śpiewa się je inaczej. Postawili warunek, że albo zaśpiewam zgodnie z tradycją danego miejsca, albo lepiej żebym wcale nie śpiewała. To było duże wyzwanie, choć teraz się z tego śmiejemy.
Masz jakieś wzorce, punkty odniesienia?
Każdy z nas ma takie latarnie morskie, ale nie chodzi o ich naśladowanie, tylko o inspirację. Ella Fitzgerald to wielka postać, którą szanuję. Niesamowite, że ktoś taki zrobił karierę niemal przypadkiem. Na jakimś konkursie tanecznym, w którym brała udział, ktoś zatańczył lepiej. Ona zwątpiła w swoje siły i zamiast tańczyć, spróbowała zaśpiewać. Gdy zaśpiewała, wszystkim pospadały kapcie, a przecież nigdy nie uczyła się muzyki.
Wychowywałam się na takich artystach jak Stevie Wonder. Może nie jest do końca jazzowy, ale głos i sposób śpiewania ma absolutnie genialny. Z nowszych muzyków bardzo szanuję Kurta Ellinga – utwory z „Messenger” to dla mnie nauka i inspiracja. Słucham Natalie Cole. Cenię Dianę Krall. Nie mogę pominąć Bobby’ego McFerrina. Wielkie wrażenie zrobiła na mnie Rhiannon, współzałożycielka McFerrinowego „Circle Singing”. Gdy pierwszy raz zobaczyłam tę starszą panią, byłam pełna wątpliwości. Do czasu, gdy otworzyła usta, a ja zrobiłam się malutka. Jest w niej niesamowita wolność i chęć poszukiwań, na czym muzykom jazzowym bardzo zależy. W jazzie chodzi właśnie o tę otwartość, o myślenie sercem, a nie odtwarzanie schematów.
Jak się otworzyć tak na zawołanie, mając przed sobą tysiąc osób i mikrofon?
Trzeba umieć się skupić. Na pewno podstawą wszystkiego jest też pewność własnej techniki. To ona daje nam swobodę panowania nad oddechem, wysokością dźwięku czy barwą. Gdy ma się techniczne podstawy, można myśleć o improwizacji.
Początki nigdy nie są łatwe. Czasem coś nie wyjdzie, a problem leży nie w niedostatkach słuchu, ale w ograniczeniach głowy. To tam musi się otworzyć klapka, a wtedy i stres ma mniejsze znaczenie. W uspokojeniu się pomagają na pewno dobrzy muzycy, z którymi się śpiewa. Zaufanie, że oni wiedzą, co robią, że zawsze pomogą, wyratują z opresji, to bardzo ważna sprawa dla każdego solisty. Ważne jest, by grać z ludźmi, z którymi się człowiek uwielbia.
Mam takie zdjęcie, gdy zgięta wpół, maksymalnie skupiona coś tam improwizuję, a w tle uśmiecha się Czarek Konrad. I to nie był zwykły uśmiech, ale taki wyrażający uznanie. Widząc takie rzeczy, człowiek nabiera pewności siebie. Taki jest McFerrin. Wyjście z nim na scenę na początku mocno stresuje, ale gdy zobaczy się w tych jego oczach zachwyt, pełną akceptację, zachętę, radość, wtedy świat wokół znika, zostaje tylko muzyka.

88-91 11 2012 02     88-91 11 2012 03

Jaki jest McFerrin za kulisami?
Zaśpiewałam z nim kilka koncertów, więc pewnie nie wiem wszystkiego. Na pewno przed każdym koncertem chodzi skupiony i czyta Biblię. Ona daje mu spokój i najwyraźniej inspiruje, bo potem wychodzi na scenę jakby w transie. W prywatnych rozmowach jest bardzo pozytywny i jednym zdaniem potrafi sprawić, że człowiek uwierzy w siebie. Mnie kiedyś powiedział: „Wiesz, obserwowałem cię na próbie. Ty nie potrzebujesz metronomu. Masz tę całą muzykę w sobie”. Po takich słowach od niego nie potrzeba już innej motywacji, by wyjść na scenę, dać z siebie wszystko, a potem robić swoje z przeświadczeniem, że dokonało się właściwego wyboru.
Pracowałaś przy programach typu „Mam talent” czy „X-Factor”. Co sądzisz o tej drodze kreowania nowych gwiazd?
Telewizja ma dziś potężną siłę, którą można niekiedy dobrze wykorzystać. Z drugiej strony, tych programów jest za dużo. Sama ich nie oglądam. Lubię autorską twórczość i oryginalność. Śpiewając covery, trudno to osiągnąć.
Kto jest mądry, wykorzysta swoje pięć minut i może coś z tego będzie. Kłopot w tym, że do telewizji przychodzi niewielu ludzi wielkiego talentu i wrażliwości, natomiast jest masa showmanów nastawionych na sukces, choć niczego wcześniej nie osiągnęli. Droga do kariery to proces, który powinien się zacząć w garażu, a skończyć na wielkiej scenie i nie można niczego przyspieszać. Gwiazda z telewizji niemal na pewno zniknie równie szybko, jak się pojawiła. Choć zdarzają się wyjątki.
Ale sama trochę jesteś częścią machiny wypluwającej te gwiazdki.
Mam funkcję trenera głosu, która daje mi sporo dobrej zabawy i satysfakcji. Szczególnie w „Fabryce gwiazd” miałam okazję pracować z całą grupą młodych, bardzo zdolnych ludzi i zupełnie na serio starałam się im przekazać jak najwięcej. Oczywiście, w telewizji potem pokazano może kwadrans z całej naszej pracy, ale za kulisami działy się naprawdę fajne rzeczy, rozwijanie ich wrażliwości, interpretacji, pokazywanie, jaką drogą mogą iść. Niektórzy z nich, jak choćby Kamil Bednarek, byli ludźmi świadomymi swojego talentu, pracowitymi i skupionymi nie tyle na osiąganiu sukcesu, co na tworzeniu muzyki. Takim ludziom chce się pomagać.
Cała ogromna reszta myśli, że przyjdzie, zaśpiewa, spojrzy w kamerę i zostanie drugą Madonną. Smutne jest to, że oni często nawet mają talent, ale zamiast go rozwijać, od razu chcą z niego korzystać, a tak się na dłuższą metę nie da. Zwykle potem przychodzi dół, na który kompletnie nie są przygotowani, a im wyżej wzlecą, tym bardziej bolesny jest upadek i trudniej się podnieść.
Sama miewałaś takie chwile zwątpienia?
Chyba każdy muzyk je ma. Stefan Brzozowski z Czerwonego Tulipana powiedział, gdy byłam jeszcze bardzo młoda: „Ten zawód się składa z blasków, ale są też cienie. Jak zaakceptujesz jedno i drugie, będzie ci dobrze”. A potem jeszcze usłyszałam równie mądre słowa od przyjaciela, Bartosza Szeteli: „Jak nie masz akurat dżobów, albo coś jest nie tak, to ćwicz, bo potem nie będzie na to czasu!”.
Człowiek się przyzwyczaja do bycia muzykiem. Zwykle grania nakładają się na siebie, są, powiedzmy, w soboty piętnastego. Wtedy wszyscy dzwonią i nagle chcą, by u nich wystąpić. A potem telefon milknie i ma się trochę czasu dla siebie. Można się uczyć, pisać nowe rzeczy, odpoczywać, ćwiczyć. To jest nasza praca poza sceną. Rzeczywistość, którą trzeba zaakceptować i wykorzystać.
Na nowej płycie jest standard „On Green Dolphin Street” Bronisława Kapera. To hołd dla tego kompozytora?

88-91 11 2012 04     88-91 11 2012 05

Pewnie, że tak! Zawsze podkreślam, że ze mnie dumna Polka i nie wyobrażałam sobie tego albumu bez „On Green Dolphin Street”. To bardzo ważny dla historii jazzu, pełen niesamowitej energii utwór, ale nie każdy wie, że napisał go nasz człowiek. Warto to zawsze podkreślać i promować.
W czasie nagrania zrodził się nawet dość abstrakcyjny, ale ostatecznie zrealizowany plan, by to powiedzieć wprost. Warto się dobrze wsłuchać w ostatnie sekundy utworu.
Z jednej strony akcent polski, z drugiej „Fragile” Stinga.
Stingiem fascynuję się od dawna. Pisałam o nim nawet pracę magisterską. To wielka indywidualność. Człowiek, który zawsze wiedział, co robi. Od lat idzie swoją drogą. Szuka jej w każdym gatunku muzycznym, a cokolwiek robi, pokazuje ogromną wrażliwość i mądrość. Sam nie będąc wybitnym wirtuozem, nigdy się nie bał zapraszać do współpracy najwybitniejszych muzyków z całego świata. Poza tym to chyba świetny facet.
Skąd w utworze „Not a Samba” wziął się temat kreskówki o Flinstonach?
Ale jak to? Nigdy czegoś takiego nie słyszałam, jesteś pierwszym, który tak to skojarzył! Powiem pianiście!
To w ogóle ciekawy utwór. Na początku miała być samba, którą postanowiliśmy przearanżować na nie-sambę. Najwięcej dyskusji dotyczyło tekstu. Ja wiem, o czym pisałam, ale nigdy tego nie zdradzę, ponieważ słyszałam interpretacje kilku osób i byłam zaskoczona, że można tak ten utwór odczytać. Ludzie widzą te słowa zupełnie inaczej niż ja i to jest świetne.
W ogóle sporo na tej płycie twoich tekstów.

Reklama

Materiał powstawał przez długie lata. Tworzył się na spokojnie, w zasadzie od 2004 roku. Teksty pisałam pod wpływem różnych wydarzeń życiowych, niektórych bardzo smutnych, jak „Ballad for M.”. To utwór dla osób, które zostają, gdy ktoś z ich bliskich odchodzi. Muzyk ma to szczęście, że w dramatycznych sytuacjach może swoje emocje przelać na papier. To przynosi pewną ulgę i pociesza, a jednocześnie jest hołdem dla tych, którzy odeszli.
W ogóle „Stories” jest dedykowana tym, którzy są z nami, ale już w innym wymiarze. Dość powiedzieć, że w dniu, gdy weszliśmy do studia, zmarł Zbyszek Wegehaupt. To był trudny moment dla wszystkich. Ale nie jestem smutasem, dlatego wśród tych głębokich, melancholijnych zdarzyły się utwory, takie jak „Last Camel”. Opowieść o ostatnim wielbłądzie, będąca efektem spotkania z trzema studentami, synami arabskich szejków. Podstawą dla nich jest picie mleka wielbłąda. Ono daje piękno, zdrowie i mądrość – tak mówią i bardzo w to wierzą. Pomyślałam sobie wtedy, co by się stało, gdyby nagle tego mleka zabrakło. Tragedia… i znakomity pomysł na utwór.
Z tekstów wynika, że wiara to i dla Ciebie ważna sprawa, choć niekoniecznie chodzi o wielbłądzie mleko.
Ludziom, którzy w coś wierzą, choć to nie zawsze musi być Bóg, jest łatwiej w życiu. Mają się do kogo zwrócić, gdy zrozumieją, jacy są mali. Dobrze jest wiedzieć, że ktoś się nami opiekuje. Ja wierzę, że mam tam na górze poważne plecy dzięki tym, którzy odeszli przede mną. Wierzę, że każdy muzyk ma tam własne niebo. W moim będę miała czas pograć z McFerrinem, Wonderem. Spotkam wszystkich mistrzów i będę mieć wieczność, by ich w końcu poznać. Przyjemna perspektywa, prawda?
Życzę ci tego muzycznego nieba, a na razie sukcesu płyty na ziemskim padole. Dziękuję za rozmowę.

Źródło: HFiM 11/2012

Pobierz ten artykuł jako PDF