HFM

artykulylista3

 

Anna Jantar - Nie znam drogi, którą pójdę...

70-73 06 2010 01Kiedy w jednym z wywiadów zapytano ją, o czym myśli, wychodząc na scenę, odparła: „żeby nie potknąć się o kable”. Pozostawała sobą pomimo sukcesów i sławy, bez cienia megalomanii i nadętego gwiazdorstwa. Kariera Anny Jantar, uznawanej dzisiaj za jedno z najciekawszych zjawisk polskiej piosenki, zakończyła się nagle trzydzieści lat temu.

W mroźne przedpołudnie 14 marca 1980 roku podchodzący do lądowania samolot LOT-u, pilotowany przez bohaterskiego kapitana Pawła Lipowczana, uległ poważnej awarii silników i sterów. Po 26 sekundach bezwładnego opadania ściął drzewo i uderzył w powierzchnię zamarzniętej fosy zabytkowego fortu. Pilotowi udało się ominąć budynki mieszkalne. Zginęli wszyscy pasażerowie.
Szok spowodowany okolicznościami, w jakich pożegnała się z życiem uwielbiana piosenkarka, był olbrzymi.
Od razu też zaczęto mnożyć teorie spiskowe. Przekazywana konfidencjonalnie w kolejkach stugębna plotka sprzyjała tworzeniu legendy Anny Jantar. Inaczej patrzono na teksty śpiewanych przez nią piosenek, doszukując się co krok metafizycznych przepowiedni. Popularne były androny, jakoby „Jantarka” wcale nie zginęła w katastrofie, ale tuż przed wylotem została porwana przez oczarowanego jej urodą szejka. Żyje gdzieś na krańcu świata, uwięziona w przecudnym pałacu jak w złotej klatce.


Dzisiaj podobne brednie wywołują uśmiech politowania; wtedy łagodziły ból po stracie kogoś bliskiego. Bo publiczność, oceniając piosenkarkę przez pryzmat ciepłych piosenek, widziała w niej serdecznego człowieka. To było źródło sympatii, którą cieszyła się zawsze i która trwa do dzisiaj.
Urodziła się w Poznaniu. Muzyczna przygoda Ani Szmeterling (tak brzmi prawdziwe nazwisko Anny Jantar) rozpoczęła się w przedszkolu. Od czwartego roku życia pobierała lekcje gry na fortepianie, które kontynuowała w szkole muzycznej. W siódmej klasie koncertowała w filharmonii, stąd widziano w niej raczej talent pianistyczny niż piosenkarski.
„Jako małe dziecko – wspominała – byłam podobno znakomitą pianistką. Chyba coś w tym rzeczywiście było, gdyż wygrywałam konkursy pianistyczne, będąc na nich zawsze najmłodszą uczestniczką. Ale im byłam starsza, tym słabiej grałam (...) Moim zdaniem w tym zawodzie nie ma średnich sukcesów. Albo się zostaje wirtuozem, albo należy zrezygnować. (...) W pewnym momencie zauważyłam, że zatrzymałam się w rozwoju swoich umiejętności. Na przeszkodzie stanęły warunki fizyczne: mam małą dłoń i sprawność techniczna nie jest w stanie tego zrekompensować. Zdałam sobie wówczas sprawę z tego, że nie będę mogła grać wszystkiego, przede wszystkim Chopina, którego uwielbiam, a który ma bardzo rozbudowaną harmonię (...) i tak wbrew aspiracjom i namowom musiałam podjąć decyzję!”.
W roku 1969, podczas transmitowanego przez telewizję koncertu na festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie, Anna zadebiutowała na profesjonalnej scenie. Otrzymała wyróżnienie za wykonanie własnej kompozycji do słów brata, Romana Szmeterlinga: „Nie znam drogi, którą pójdę”. Ten tytuł to credo jej twórczości.
Po maturze przystąpiła do egzaminów w PWST w Warszawie. Komisja, w której zasiadali Bielicka i Rudzki, przyznała jej świetną, piątą lokatę, ale studentów przyjmowano według klucza politycznego i punktów za pochodzenie, których młodej artystce zabrakło. To niepowodzenie zbiegło się z ciężką chorobą matki i wymusiło decyzję o rozpoczęciu kariery zawodowej.

70-73 06 2010 02     70-73 06 2010 03

Pierwszym krokiem było nawiązanie współpracy z zespołem Waganci. Niszowa grupa poszukiwała pomysłu na brzmieniowe odróżnienie od popularnych „Trubadurów” i postanowiła zaangażować solistkę. W castingu wzięła udział 19-letnia Ania Szmeterling. To był strzał w dziesiątkę. Waganci i młodziutka wokalistka szybko wylansowali przebój: „Co ja w tobie widziałam”. Piosenka przez pół roku znajdowała się na pierwszym miejscu listy przebojów popularnego Studia Rytm i wygrała plebiscyt 17 rozgłośni. Polskie Radio nadawało ją po kilka razy dziennie. Rozbrzmiewała na falach kultowego Radia Luksemburg, co w przypadku szlagierów zza żelaznej kurtyny zdarzało się rzadko.
Autorem przeboju był lider grupy Jarosław Kukulski, kompozytor, aranżer, a wkrótce także mąż Ani. Przez lata stanowili artystyczny tandem, który stworzył największe hity polskiej piosenki lat 70.
Czy istnieje prosta recepta na sukces? „Chyba nie ma takiej recepty – mówiła Anna. – W moim przypadku szczęściem było to, że początkujący kompozytor – Jarosław Kukulski – napisał nieznanej nikomu piosenkarce Annie Jantar piosenkę, która chwyciła – „Najtrudniejszy pierwszy krok”. Ale zdarza się, że zdolny piosenkarz czeka latami na swój przebój i nigdy się go nie doczeka.” Można szacować, że do dziś liczba sprzedanych płyt z muzyką Anny Jantar przekroczyła pół miliona. Dwa longplaye doczekały się statusu złotej płyty, do tego dochodzą „czwórki”, single, kasety magnetofonowe i składankowe CD. O sukcesie zadecydowały piękne, liryczne teksty piosenek (pisali dla niej najlepsi: Kondratowicz, Olewicz, Mogielnicki) oraz krystalicznie czysty głos. Dość ostry w wyższych rejestrach, takie „skowronkowe belcanto”. Współpracownicy wspominają, że cokolwiek zaśpiewała, było charakterystyczne i od razu rozpoznawalne. Miała w barwie głosu to samo co w oczach – jakiś nieuchwytny rodzaj smutku.
„W dolnych partiach wokalnych ciepła i wrażliwa, w górnych – olbrzymia ekspresja” – uważa Piotr Figiel, kompozytor i aranżer.
„Ania uwielbiała wielkie imprezy – wspomina Jarosław Kukulski – a zwłaszcza festiwale, gdyż te mobilizowały ją w sposób niewiarygodny. Nie pamiętam takiego festiwalu, z którego wróciłaby przynajmniej bez jednej z liczących się nagród. Nie miała szczęścia jedynie do Opola, ale nie ona jedna...”
Pierwszy planowany występ w Opolu nie doszedł do skutku. Przyjechała ze starannie przygotowaną piosenką, ale uniemożliwiono jej wykonanie. Oficjalnie mówiono, że ma suknię nieodpowiednią do repertuaru. W rzeczywistości była to zemsta reżyserów imprezy, którzy próbowali ją molestować. W środowisku długo opowiadano, jak jednego z adoratorów mąż Anny obił, a drugiego ciągnął za krawat przez cały amfiteatr. Choć utwór „Tyle słońca w całym mieście” nie został doceniony w Opolu, to stał się wielkim przebojem. Jantar zawsze śpiewała dla zwykłych ludzi. Koleżanki po fachu zazdrościły jej zdolności uprawiania sztuki trafiającej do wszystkich, bez kokieterii i maniery.
Najszczęśliwszym momentem w karierze był festiwal sopocki w 1975 roku. Czekała na ten występ cztery lata. Sopot był ukoronowaniem dotychczasowych dokonań i marzeniem wokalistów tamtej epoki. Impreza miała międzynarodową rangę. Na piosenkarkę spadł deszcz nagród; siedmiokrotnie wychodziła do ukłonów. Utwory „Staruszek świat” i „Tyle słońca...” stały się hitami. Kontekst sopockiego występu był jednak dramatyczny. Do amfiteatru Anna przyjechała karetką ze szpitala, gdzie przez sześć dni leżała pod kroplówką, drżąc o zdrowie nienarodzonej córki. Czuła się fatalnie, ale odniosła wielkie zwycięstwo, zdobywając aż cztery nagrody. Za kulisami jeden z jurorów ujawnił, że początkowo to jej przyznano Bursztynowego Słowika, ale zaoponował polski juror, który uważał wygraną Polki za obniżenie prestiżu festiwalu. Głosowano więc ponownie i przyznano nagrodę Rumunce. Jantar była druga.
„Wtedy sądziłem, że po tak wielkim zwycięstwie siły woli i ducha nad złym fatum nic złego nie może nas już spotkać” – powie po latach Kukulski.
Oryginalna osobowość sceniczna stanowiła potencjał do rozwoju ambitniejszych rodzajów twórczej ekspresji. Na przeszkodzie stanęły jednak nachalnelansowanie piosenek lekkich i inercja, a czasem zawiść środowiska.

70-73 06 2010 04     70-73 06 2010 05     70-73 06 2010 06

Artystyczny dylemat pomiędzy „chcieć” i „móc” wyraźnie dostrzegał Wojciech Mann – autor kilku tekstów jej piosenek, pisywanych pod pseudonimem Ewa Kolon. Jantar należała do tzw. grupy „Jedynki” (I Programu PR), w „Trójce” była praktycznie nieobecna, jednak Mann lansował jej ulubioną muzykę, którą mu podrzucała, przywożąc płyty z zagranicznych wojaży. To między innymi dzięki niej słuchacze poznawali najnowsze trendy światowego popu. Nieraz żartowała, że jeszcze wszystkich zaskoczy i zaspokoi wyrafinowane gusta.
„Pomyślałem – wspomina Bogdan Olewicz – że Ania ma w sobie tyle dramatycznej ekspresji, iż można namówić ją na piosenkę z innej szuflady. Napisałem „Tylko mnie poproś do tańca”. Pierwsze recenzje miały posmak skandalu z powodu złamania niepisanej konwencji (...) To było fantastyczne. Zabulgotało w polskim piekiełku”. Najgłośniej protestowało środowisko „Piwnicy pod Baranami”, zarzucając stylistyczny plagiat Ewy Demarczyk.
Jantar nagrywała z każdym, kto wydał się inspirujący. Fascynowało ją odkrywanie nowych brzmień. Dla niektórych było szokiem, że zaczęła nagrywać z Budką Suflera. Według Andrzeja Mogielnickiego pomysł wyszedł od Ani. Zamiar, na pierwszy rzut oka szalony, wydał się jednak ciekawy. Budka nie była wtedy nadawana, ale miała rzesze fanów, a przed Anną telewizja i radio stały otworem. Eksperyment się udał. Stworzony wspólnie z Romualdem Lipko utwór „Nic nie może wiecznie trwać” wygrał plebiscyt na najpopularniejszą piosenkę 1979 roku.
Równie udana okazała się współpraca ze Zbigniewem Hołdysem i Perfectem.
Świetna kompozycja Hołdysa „Spocząć”, nagrana tuż przed wylotem do USA, to ostatni zarejestrowany utwór, w którym Anna zaskoczyła wszystkich ujawnieniem nowych predyspozycji wokalnych. Do dzisiaj nie wiadomo, w jaki sposób namówiła Hołdysa do nagrania takiej ciepłej i nostalgicznej piosenki.
Na co dzień życzliwa ludziom, opinie o nich wypowiadała z rozwagą. Barwa głosu, sposób poruszania się i zniewalający uśmiech sprawiały, że robiła wrażenie, gdziekolwiek się pojawiała. Pewnego razu podeszła do niej jakaś kobieta i zapytała: „Przepraszam, czy pani Jantar?”. Usłyszała odpowiedź: „Nie, Ania”. Umiała nie tylko pięknie śpiewać, ale i pięknie żyć – przekonują bliscy.
Posługiwała się celnym, lapidarnym żartem. Często mylono ją z Ireną Jarocką, co ją trochę irytowało. W czasie bankietu po imprezie zorganizowanej na zlecenie władz jednego z miasteczek na prowincji podszedł do niej miejscowy notabl i całując w rękę, powiedział: „Bardzo się cieszę, że zechciała pani u nas zaśpiewać, pani Jarocka”. W odpowiedzi usłyszał: „A ja trochę mniej, panie Bierut”.
Nie dostawała tantiem. W telewizji płacono marnie. Sama musiała dbać o kostiumy. Wyjazdy za chlebem były koniecznością i płaciła za nie wysoką cenę. Źle znosiła rozłąkę z najbliższymi, szczególnie z córką Natalią, która była dla niej całym światem. Wieczorami rozkładała na łóżku sukieneczki kupione dla małej i wyobrażała sobie, że przy niej zasypia. Z listów przesyłanych z ostatniego pobytu za Oceanem wynika, że tęsknota za córką nabierała wymiaru fizycznego cierpienia. Bała się tego wyjazdu, ale marzyła o domu w Starej Miłosnej i groszkowym fiaciku 126p. Chciała też pomóc Perfectowi, z którym występowała, zarobić na nowy sprzęt. Z tej podróży już nie wróciła.
„Nieprawdą jest, że na śniadaniu jesteśmy w Moskwie, a na obiedzie w Paryżu. Nasza codzienność to nie Montreal, Tokio, Londyn, ale Wałcz, Pułtusk, Biłgoraj. Śpiewam często w niedogrzanych salach, sypiam w kiepskich hotelach, jadam w podłych restauracjach. Czasami miewam trzy występy dziennie. Ale lubię swój zawód, lubię się włóczyć po kraju, śpiewać dla każdej publiczności. Lubię ludzi i lubię śpiewać dla ludzi” – wyznała w wywiadzie.
Gdzie tkwi fenomen niegasnącej popularności Anny Jantar, słuchanej przez coraz młodszych odbiorców? Dorasta trzecie pokolenie wielbicieli, którzy w jej piosenkach odnajdują rzeczy bliskie i ważne. „Tak wiele jest radości w każdym dniu i w każdej sprawie prostej...”.
Zostawiła po sobie muzykę rozśpiewanej młodości, a młodość podświadomie odkrywa prawdy, które – tak jak życie – są tylko pozornie banalne.

Autor: Mirosław Szymański
Źródło: HFiM 06/2010

Pobierz ten artykuł jako PDF