HFM

artykulylista3

 

Peter Kowald - Niech przemówi bas

105-107 10 2009 01Sam sobie zrobiłem krzywdę. Co więcej, zrobiłem to z rozmysłem, a do zadania ciosu przygotowywałem się dość długo. Pisanie o Peterze Kowaldzie – jednym z wielkich mistrzów kontrabasu – to wyjątkowo trudne zadanie.

Jego muzyka wymyka się kategoryzacji. Doznania towarzyszące jej słuchaniu powodują, że słowa bledną, chyba że poszukamy odpowiednich w poezji. Wierszy jednak pisać nie zamierzam; tak będzie lepiej dla wszystkich, ale z tekstu rezygnować nie chcę. Obawiam się, że nie przypominając o istnieniu takich muzyków, ryzykujemy ich utratę z pola widzenia, a w dalszej perspektywie – przesłonięcie ich rzeszą młodych, doskonale wyedukowanych instrumentalistów, zdolnych swą masą przygnieść nawet najbardziej oryginalnego twórcę.
Peter Kowald to bez wątpienia jeden z najbardziej oryginalnych kontrabasistów nowoczesnego jazzu. Tylko czy aby na pewno jazzu? Przez lata jego muzycznej aktywności rozswingowanych fraz i zanurzonych w bluesie melodii zagrał niewiele. Tak przynajmniej wynika z dokumentujących jego twórczość albumów. Do dzisiaj słyszę z ust adwersarzy Kowaldowej sztuki basowania: „co to za granie, nawet walkingu nie potrafi poprowadzić, jak należy”. To wygodny punkt widzenia, zwłaszcza że sam muzyk nieszczególnie się palił do komentowania podobnych opinii, a już zupełnie nie był zainteresowany udowadnianiem, że jest inaczej.


Muzyka Petera Kowalda, niezależnie od tego, z kim grana, zawsze robiła na mnie wrażenie. Niezwykłym zrządzeniem losu uwolniła się bowiem od gorsetu stylu, etykiet i kategoryzacji.
Zawsze było w niej wszystko, choć poukrywane w kalejdoskopie subtelnych tropów i chyba nigdy w takim kształcie, żeby myśleć o jej autorze jako o jazzmanie. Zresztą, cały ten jazz to tylko jeden ze sposobów wyrażania myśli. Dla Kowalda wcale nie ważniejszy niż inne gatunki, które zresztą określał mianem lokalnych.
Europejska klasyka, jazz, muzyka hinduska, grecka – to wszystko jego zdaniem muzyka lokalna, wyrosła w określonych warunkach i ściśle związana z konkretnym instrumentarium, nawet jeśli jest to instrumentarium wielkie jak orkiestra symfoniczna. To stwierdzenie nie przysporzyło mu przyjaciół, zwłaszcza wśród krytyków i znawców tematu.
„To jakieś żarty! Europejska muzyka klasyczna – lokalną?! Przecież grają ją już nie tylko na Starym Kontynencie, ale na całym świecie, od Tokyo, po Nowy Jork”. Ale Kowald przy swoim pozostał i każdym kolejnym projektem starał się zbliżyć do sedna muzyki.
Nie jest łatwo opisać, a co dopiero zlokalizować miejsce, do którego podążał. Przekazał jednak kilka sugestii, choć i te pewnie nie na wiele się zdadzą. Najwięcej mówi o tym wyznanie z ostatniego wywiadu, udzielonego Vanicie Monk w Antwerpii w 2001 r.

105-107 10 2009 03     105-107 10 2009 04

„Nigdy nie zagram jak Pigmej czy hinduski wykonawca ragi i nigdy nie zaśpiewam jak tybetański mnich. Nie gram ani belcanta, ani jazzu i jest tak pewnie dlatego, że słyszałem wiele muzyki z całego świata i nigdy nie chciałem nikogo kopiować. Chciałbym, aby w mojej muzyce brzmiało wszystko, co spotkałem i aby jednocześnie było moje”.
Jedni powiedzą, że to chora obsesja oryginalności, tymczasem ci, którzy mieli okazję spotkać Kowalda, zagrać z nim albo choćby porozmawiać, zgodnie potwierdzają, że był nad wyraz opanowanym i skromnym, choć także pewnym siebie i mądrym człowiekiem.
Gdyby żył, miałby dziś 65 lat. Ciekawe, jakie nagrałby płyty, z kim nawiązał współpracę, którędy szybowałaby jego wyobraźnia, w końcu też – czy poszerzyłby granice brzmienia kontrabasu?
Pewnie nie, bo przecież od 1967 r., a więc od pierwszej zarejestrowanej sesji z jego udziałem, Kowald zaprowadził kontrabas w rejony, o których być może nikomu się wcześniej nie śniło. Przez lata uczestniczył w ogromnej liczbie przedsięwzięć. Kilka jednak z perspektywy historii wydaje się szczególnie istotnych.
Zapewne każdy, kto ceni twórczość Kowalda, inaczej skonstruuje listę jego najważniejszych przedsięwzięć. Znajdą się jednak również punkty stałe; nagrania, które nie sposób pominąć. W jakiejś mierze układają się one w fascynującą historię bez początku i końca, bez kolejnych etapów dokumentujących progres.
Na tej liście znajdzie się słynna „Machine Gun”, firmowana przez Petera Brotzmanna. To punkt zwrotny w emancypacji europejskiego free. Moment, w którym oddziela się od amerykańskiej tradycji free jazzu, a przede wszystkim – manifest ideologiczny, którego rozmach i stanowczość wypływają bezpośrednio z atmosfery rewolucji wiosny 1968 r. „Machine Gun” to także arena, na której pojawili się przyszli luminarze europejskiej muzyki improwizowanej. Kowald był jednym z najważniejszych jej aktorów, ale do ideologa było mu daleko. To być może jedna z immanentnych cech jego twórczości. Unikanie skojarzeń pozamuzycznych, rezygnacja z programowości, gadulstwa czy wplatania muzyki w związki nie mające z jej istotą wiele wspólnego.
W odrębnym zbiorze trzeba umieścić płyty, które zarejestrował wspólnie z prowadzonym przez brytyjskiego perkusistę, Johna Stevensa, zespołem Spontaneus Music Ensemble oraz z Alexandrem von Schlippenbachem, czy to w wymiarze małego kwartetowego combo, czy okazałego Glob Unity Orchestra.
Kiedy wracam do wczesnych płyt Kowalda, za każdym razem pojawia się przeświadczenie, że jego twórczość od początku była kompletna. Że nie zamazały jej żadne sprawy błahe i pomniejsze; że nie poddawała się czasom, w których powstawała i od samego początku biła z niej siła, właściwa tylko sztuce prawdziwie oryginalnej.
Muzyka Petera Kowalda potrafiła postawić słuchacza w skrajnych sytuacjach. Najczęściej bariera była nie do pokonania. Intensywność, subiektywnie odczuwana niemal jak nadmiar dźwięku czy ponad wytrzymałość zagęszczona faktura odbierały wielu ludziom chęć brnięcia do kolejnej myśli. Zdarzały się jednak reakcje od pierwszych chwil entuzjastyczne, tak jakby hipnotyczny bas zniewalał i oniemiałego słuchacza zmuszał, by podjął trop i podążał za narracją.
W tym miejscu odwołam się do swoich najbardziej pamiętnych, najbliższych i, niestety, jedynie płytowych spotkań. Prawdę powiedziawszy, każde dostarczało wrażeń trudnych do ogarnięcia i jednocześnie mocno zapadało w pamięć. Co ciekawe, im mniejszy aparat wykonawczy, tym wrażenia okazywały się intensywniejsze.
Zacznijmy od końca. Od płyt w trio, a z nich – od najwcześniejszej. Przenieśmy się do Berlina, do końca pierwszej połowy 1979 r. i potem do roku 1981, a więc do czasu, kiedy na europejskiej scenie działało trio Peter Kowald/Wadada Leo Smith/ /Gunther Sommer (1978-1982). Skład kompletnie różnych osobowości, które wchodząc do studia, pozostawiły dotychczasowe doświadczenia za sobą i którym udało się połączyć w swobodnej improwizacji. Nasycona bluesem, jakby wprost z delty Mississippi gra Wadady, zakorzeniony w afroamerykańskiej tradycji jazzowej, ale bez pułapek imitacji, drumming Somera zespoliły się z nadzwyczajnym talentem Kowalda.
Po latach ten sam talent pozwoli Niemcowi nawiązać wiele fascynujących przyjaźni z artystami np. z Grecji (Floros Floridis), Japonii (Seisan Matsuda), Szwajcarii (Irene Schweitzer), Tuwy(Sainkho Namtchylak) czy zza oceanu (obdarzona czterooktawową skalą głosu perfomerka Diamanda Gallas).
„Touch The Earth – Break The Shells” – taki tytuł nosi wspólne nagranie wspomnianych wcześniej trzech dżentelmenów – to bezdyskusyjnie jedenz najjaśniejszych punktów w karierze Petera Kowalda.
Z kolei „Where We Are”, sygnowany przez niemieckiego wibrafonistę i pianistę, Karla Bergera, nie jest szczególnie wysoko oceniany przez recenzentów. Trudno powiedzieć, dlaczego. Może nagranie pada ofiarą uprzedzeń i niechęci do mieszania w czysto instrumentalne sprawy głosu, w tym przypadku należącego do Ingrid Sertso? Niewykluczone. Niemniej trio Karl Berger, Allan Blairman (perkusja) i Peter Kowald (kontrabas) wydaje się organizmem doskonałym. Tutaj też, po raz pierwszy, stykamy się ze sposobem, w jaki Kowald potrafi „rozswingować” narrację. Nadać zdarzeniom impet i to nie tylko w rozumieniu rozbuchanych kaskad basowych dźwięków, ale też na poziomie rytmiki i groove’u.
Podobny efekt odnajdziemy na znacznie późniejszej, spontanicznie nagranej koncertowej płycie „At Velvet Lounge”, będącej jednym z nielicznych dowodów dwóch podróży niemieckiego kontrabasisty do kolebki jazzu. Skład jest tu inny, choć nadal poruszamy się w konwencji tria. W chicagowskiej mekce free jazzu pozostałe role przypadły saksofoniście, Fredowi Andersonowi i perkusiście – Hamidowi Dake’owi. I znów, niby mamy czysto jazzową estetykę, rzecz jasna w jej odważnej formie, ale też muzykę, w której właśnie poprzez udział Kowalda środek ciężkości przesuwa się w miejsce od jazzu dalekie, kierując się gdzieś poza stylistyczne ramy gatunku. Właśnie tu, na deskach „Velvet Louge”, okazuje się, jak bardzo mylili się krytycy, zarzucający Kowaldowi stylistyczne ograniczenia. Soczysty groove, chwilami niemal klasyczny walking, wiedzie w przestrzenie cudownie rozkołysanej muzyki.
Kiedy spojrzeć na dyskografię Petera Kowalda, nietrudno dostrzec, że w gruncie rzeczy jest on wielkim kameralistą. Improwizatorem, który tym lepiej się czuł, im w mniejszym składzie grywał. To, rzecz jasna, tylko hipoteza, ale zapewne nie przypadkiem tak wiele spośród firmowanych przez niego nagrań to duety. Tytuły mówią same za siebie. „Duos: Japan”, „Duos: Europe”, „Duos: America”, zagrane z plejadą najważniejszych improwizatorów, czy „Bass Duets” zaimprowizowanej z innymi kontrabasistami: Brytyjczykami – Barrym Guyem i Barre Phillipsem oraz Szwajcarem – Maartenem Alteną. Jest tego sporo, ale ja znów odwołam się, może nie do najwyżej cenionej, ale w moim odczuciu jednej z najbardziej niesamowitych płyt – „Victoriaville Tapes”.
Obok Kowalda na drugim kontrabasie gra tam William Parker. Obaj byli częstymi gośćmi kanadyjskiego festiwalu, więc chyba nikt z zebranej wówczas publiczności nie mógł przewidzieć, że razem nigdy już ich nie zobaczy. Cztery miesiące po tym koncercie, w domu Williama Parkera, tuż po występie z Ushihashi Kazuhisą, Kowald zmarł na atak serca. Pozostała tyko płyta.
Specjalnością i najdoskonalszą emanacją duszy niemieckiego kontrabasisty stały się jednak recitale solo. Było ich wiele, ale tylko kilka doczekało się wydań płytowych. Szczęśliwie wśród nich znalazła się „Was Da Ist” – nie zawaham się stwierdzić – opus magnum jego muzycznej drogi.
Nagrana w studiu Artcore, w rodzinnym Wuppertalu, pod koniec 1994 roku, jest jedną z 55 płyt wyróżnionych w prestiżowym „Penguin Guide To Jazz”. Tak zwaną koroną, dzięki czemu znalazła się obok tak słynnych tytułów, jak: „Kind of Blue” Milesa Davisa, „A Love Supreme” Johna Coltrane’a czy „Hot Five And Hot Seven” Louisa Armstronga. Muzyce tam zawartej daleko jednak do tradycyjnie rozumianego jazzu. Może w ogóle nie powinno się w jej przypadku używać słowa „jazz”? Tak naprawdę łączy ją z nim tylko metoda twórcza – improwizacja.
Na ponad 70-minutowy recital składają się 23 miniatury różnej długości – od 50 sekund do prawie 7 minut. Jest tu również imponujący przegląd technik gry – od arco począwszy, na niedających się zwięźle ująć sposobach artykulacji, które akademicy nazwaliby niestandardowymi – kończąc. Nade wszystko jest to jednak album bardzo osobis-ty, nasycony emocjami, czasem boleśnie szczery i przez to prawdziwy. Wydaje się plonem wyjątkowej wiedzy, którą nie każdy, nawet wyjątkowy kontrabasista posiadł. Ilekroć do niej powracam, myślę, że po drugiej stronie stanął muzyk, który gra w otwarte karty, i choćby ze zwykłej uczciwości warto się nad nią pochylić. „Was Da Ist” to naga prawda o Peterze Kowaldzie. Jego muzyce, twórczej myśli i artystycznej postawie. Zastanawiałem się nieraz, jak ją opisać, jak zarekomendować. Nic nie jest tu pewne, ale jeśli bas mógłby przemówić własnym głosem, to przemówiłby właśnie tak.
Oto więc moja droga do muzyki Petera Kowalda. Takie były jej najważniejsze etapy i, proszę wierzyć, nie była to podróż po ubitej, wytyczonej drodze. Żywię dziś jednak przekonanie, że każdy kto taką drogę podejmie, będzie ją musiał ukształtować na swój własny sposób i znaleźć na niej własne drogowskazy. Pozostanie zapewne sam, bo pomoc z zewnątrz na niewiele się zda. Ale potem, kiedy już odnajdzie właściwe tropy, objawi mu się dzieło kompletne, monolityczne, o trudnej do skruszenia bryle i w swej surowej urodzie – nadzwyczajnie piękne.

Autor: Maciej Karłowski
Źródło: HFiM 10/2009

Pobierz ten artykuł jako PDF