HFM

artykulylista3

 

Dziennik

W deszczowy piątek redaktor naczelny pewnego znanego pisma dla ludzi, co słyszą kable, odwiedził pewnego dystrybutora sprzętu dla niebiednych. Najpierw w ramach szorstkiej, męskiej przyjaźni wymienili uprzejmości z gatunku: „Powiedziałbym ci, że przytyłeś, ale obawiam się riposty”, a potem oglądali razem nowe Thiele CS 1.7 i cmokaniom nie było końca.

Sobotnim popołudniem redaktor naczelny pewnego pisma dla ludzi, którzy oczyszczają prąd do słuchania złotych płyt, siedział naburmuszony. Nie podobały mu się słuchawki, w których miał właśnie zamiar uciąć sobie podszytą muzycznym podkładem drzemkę po obiedzie, złożonym z placków ziemniaczanych ze śmietaną i wina kupionego w Lidlu za 14,90 zł. W końcu mruknął pod nosem: „Niech tam” i udał się do komórki lokatorskiej. Za chwilę zaczęły stamtąd dochodzić hałasy i smród nadpalonej gumy. Po dobrej godzinie zmagań redaktor zasiadł w swoim fotelu ze sztucznej skóry, włączył telewizor i siarczyście zaklął. Bo cóż z tego, że nowe słuchawki gotowe, kiedy przegapił „Familiadę” i nie będzie miał dowcipu na nadchodzący tydzień.


Niedziela. Poranna potrzeba obudziła ze snu redaktora naczelnego pewnego pisma dla ludzi, którzy czują obrzydzenie do gałek podbijających basy i soprany. Zresztą, co to był za sen. Koszmar. Artykuł o drogim wzmacniaczu był już prawie ukończony, ale brakowało w nim puenty. Był jak kiełbasa z grilla bez musztardy sarepskiej, którą bywa, że jadał samą, ewentualnie z chlebkiem. A czas gonił, niczym wzrastające ciśnienie w podbrzuszu.
Łazienkowa lektura konkurencyjnego czasopisma miała prowadzić do bezczelnego zerżnięcia myśli kolegi po fachu, ale olśnienie spadło samo, niczym kłoda powalonej przez drwala sosny.
„Mam!” – odbiło się echo od glazury: „Jak posłuchasz, to się zes….”.
Entuzjazm trwał jednak krótko, ponieważ redaktor doskonale wiedział, że korekta, w osobie jego zastępcy, tego nie puści. Że niby w poważnym piśmie dla ludzi, którzy oklejają ściany tekturami po jajkach, nie można używać brzydkich wyrazów. Redaktor oficjalnie przyznawał temu rację, ale w duchu czuł, że to z zazdrości.
Poniedziałek zaczął się paskudnie dla redaktora naczelnego pewnego pisma dla ludzi, którzy zastawiają pułapki na bas. Nie dosyć, że pasjans w czterech kolorach nie wyszedł, to jeszcze czekał na niego stos słoików do umycia. Szykował się wyjazd do rodziców na długi weekend. Wczorajszy wieczór, spędzony w towarzystwie promocyjnego Kasztelana z Biedronki, nie przyniósł też oczekiwanych efektów w postaci napisanego wstępniaka. To nie był taki początek tygodnia, jakiego oczekiwał. Wyglądało na to, że pech go już nie opuści, bo schylając się, by wetknąć kabelki w dostarczony do testu wzmacniacz, boleśnie stłukł się w okolicy pośladka i wykwitła mu tam fioletowa plamka. Dostrzegł to z pewnym trudem w lustrze, bo tusza nabyta na słoikowej diecie utrudniała przyjmowanie póz jogina. Kiedy nacisnął palcem przebarwienie, zawył z bólu. Równocześnie poczuł jednak, że stało się coś ważnego. Doznał olśnienia. Nareszcie zrozumiał, co to jest „punktowe źródło dźwięku”.
Wtorek. „Dlaczego każdy poranek musi być taki okrutny i nieludzki” – zastanawiał się redaktor naczelny pewnego pisma dla ludzi, którzy słyszą, w którym kierunku płynie prąd w kablach. Najchętniej spałby do jutra, a nawet pojutrza, ryzykując, że zatrą się kalendarzowe instrukcje dotyczące aktywności osobnika płci męskiej po czterdziestce, na dodatek z mocno zarysowaną linią brzucha. A mówią one jasno: zmusić się do wysiłku i zarabiać na swoje proste potrzeby i cokolwiek dziwaczne zakupy internetowe, dokonywane późnym wieczorem pod wpływem impulsu i wina z dyskontu. Czyli przynosić do jaskini łupy.
Redaktor wiedział, że inaczej się nie da, ale starał się rozpaczliwie tej świadomości unikać. Dlatego chwilowo zajął się z młodzieńczą energią kopiowaniem z internetu zdjęć roznegliżowanych kobiet, ze sprzętem hi-fi w tle, bo to dobrze karmiło fejsbuka macierzystego wydawnictwa. Czuł się potrzebny, a im więcej znalazł, tym usilniej szukał. Zaangażował się w misję do tego stopnia, że nawet nie spostrzegł, kiedy dopadła go bezlitosna jak jastrząb pikujący na chrupiącą ziarenka w trawie myszką środa.
Jedno było pewne: test wzmacniacza ciągle nie napisany, a zapasy w lodówce się kończą. Jutro trzeba będzie pojechać do Lidla, a potem na poważnie przysiąść, bo już prawie czerwiec i to koniec żartów.
Środa. Redaktor naczelny pewnego czasopisma dla ludzi, którzy stawiają sprzęt i kolumny na szpikulcach, obudził się szczęśliwy. To był dzień, który poprzedzała najcięższa praca pod Słońcem. Zakończył numer.
Co tam wie górnik, hutnik, rolnik. Żaden z nich nie przeżył takiego stresu i przyśpieszenia; nie stał się tak żałosnym (tu walczył przez chwilę z łezką) kłębkiem nerwów. Nawet żołnierz, który szedł na bagnety i maszynista widzący z przeciwka tunelu niepokojące światełko…
„No, tutaj się może trochę zagalopowałem” – pomyślał redaktor, nakrywając kołdrą zmarszczone pośladki, wystawione na uporczywą emisję zimna z okna, które zapomniał wczoraj domknąć. Mimo to czuł się dumny i – przede wszystkim – wyzwolony. Wiedział, że pójdzie z rana do osiedlowego sklepu, choć nie bardzo jeszcze wiedział, w jakim celu. Bo wszystko, co trzeba, miał w lodówce. „Zaraz, zaraz – po co mam iść? Nie pójdę!” – krzyknęła, jak niesłusznie skarcone dziecko, podświadomość. Czy mu się to przyśniło, czy był to głos rozsądku, niech pozostanie zagadką.
Wezbrał w nim gniew. Żaden wysiłek przez najbliższe dwa dni go nie dopadnie. Co to, to nie. Skończył maraton, dobiegł do mety i należy mu się nagroda. Będzie spał raz w łóżku, raz w wannie, raz przed telewizorem. Razem z sumieniem, które może go akurat teraz, za przeproszeniem, cmoknąć.
Więcej na naszym facebooku.

Autor: Maciej Stryjecki
Źródło: HFiM 06/2013

Pobierz ten artykuł jako PDF