HFM

Henryk Mikołaj Górecki - Pożegnanie

104-107 12 2010 01Nie zdążyliśmy o nim napisać, gdy żył. Myśleliśmy, że jeszcze jest czas, że przyjdzie lepszy moment. Dziś nie możemy już pisać „jest”. To kolejna wielka postać, którą z żalem przychodzi nam pożegnać pod koniec tego roku. Dobrze, że i on się już kończy.

 

Henryk Mikołaj Górecki urodził się w Czernicy niedaleko Rybnika 6 grudnia 1933. Jego ojciec pracował na tamtejszej stacji kolejowej. Matki nie mógł pamiętać. Zmarła w dzień po jego drugich urodzinach. Miał zaledwie sześć lat, gdy wybuchła wojna. Trudne doświadczenia z dzieciństwa pogłębiło zwichnięcie stawu biodrowego, które wskutek powikłań zakończyło się gruźliczym zapaleniem kości. Konieczne były cztery operacje i długa rekonwalescencja, ale już do końca życia przyszły kompozytor nie odzyskał pełnej sprawności. I właśnie wtedy, w tych, zdawałoby się, beznadziejnych latach pojawiła się w życiu chłopca wyjątkowo silna pasja. Ojciec i macocha jej nie rozumieli. Choć w domu stał fortepian, zabraniali Henrykowi na nim grać. A jednak iskierka nie zgasła. Poza lekcjami w gimnazjum uczył się muzyki u wiejskiego skrzypka. Potem podjął pierwsze próby kompozytorskie, pisząc piosenki i miniatury, a nawet większe utwory kameralne. Po zdanej maturze nie miał wątpliwości, że zamiast być ekonomistą, jak sugerowała rodzina, chce się poświęcić muzyce.


W tych czasach wszystkie pieniądze wydawał na partytury. By kupić IX symfonię Beethovena, sprzedał nawet ulubioną rakietkę do pingponga. Miał szacunek dla dawnych mistrzów i u nich szukał inspiracji. Tak było w napisanej na początku lat 50. „Sonacie w stylu Corellego”. Mówił potem: „Nie wyobrażam sobie, bym mógł cokolwiek komponować bez znajomości tych Beethovenów, Chopinów, Skriabinów czy Szymanowskich. Wyjść z założenia, że muzyka zaczyna się dopiero ode mnie samego?”.
Podjął pracę w jednej ze szkół podstawowych na przedmieściu Rydułtowów, a popołudniami uczył się muzyki, najpierw w ognisku muzycznym, a następnie w szkole muzycznej w Rybniku. Mając na koncie kilkanaście utworów, wśród nich m.in.: fortepianowe preludia i mazurki, dwie pieśni do słów Konopnickiej, nieukończony balet „Świtezianka” według ballady Mickiewicza, kwartet smyczkowy i trio obojowe, zdecydował się pokazać je na egzaminie otwierającym drogę do studiów kompozytorskich. Naukę w PWSM w Katowicach rozpoczął w 1955 roku, w klasie Bolesława Szabelskiego, który był artystą obdarzonym podobnym do Góreckiego typem osobowości: introwertykiem o prostym, bezpośrednim obejściu, słynącym z małomówności. Po trzech latach intensywnej nauki przyszedł czas na debiut na Warszawskiej Jesieni. Festiwal, powołany do życia jako jeden z przejawów odwilży po okresie stalinowskim, był miejscem spotkań dla całego ówczesnego pokolenia młodych, utalentowanych kompozytorów, jak Penderecki czy Kilar. Dołączył do nich Górecki, którego „Epitafium” na chór mieszany i zespół instrumentalny do słów Juliana Tuwima zostało dobrze przyjęte przez krytyków i publiczność. Stał się wtedy oficjalnie częścią tzw. katowickiej szkoły kompozytorskiej.
Dwa lata później, w 1960 roku, Górecki zdobył I nagrodę w Konkursie Młodych Związku Kompozytorów Polskich za swoje „Monologi”. Pozwoliła mu ona wyrwać się z kraju w pierwszą w życiu zagraniczną podróż. Celem był Paryż. Tam, mimo listu polecającego, nie odważył się pójść od razu do Oliviera Messiaena. Wyjazd pozwolił nasiąknąć nową sztuką, nabrać sił do dalszej pracy i przekonania o słuszności własnych idei. A był to czas, w którym kompozytor przeżywał fascynację tym, co nowe, odkrywcze, zrywające z neoklasycystycznymi schematami. Pod sztandarem awangardy komponował swoje kolejne utwory, inspirowane twórczością Stockhausena i Bouleza, pełne dynamizmu, motoryki, oparte na zasadach serializmu i mocno dysonujące w brzmieniu. Takie było choćby „Scontri” napisane na monumentalny zestaw 136 instrumentów albo „Refren”, w którym wykorzystał sonorystyczne walory klasterów, precyzyjnie dobieranych i zestawianych na dużych płaszczyznach, z silną już tendencją do ograniczania materiału. Użył tam także skal całotonowych i powracających motywów, które potem będą charakteryzować jego twórczość.
Jego pierwsza symfonia z 1959 roku to typowa muzyka teksturalna, zbudowana z połączonych z sobą bloków dźwiękowych. Drugą napisał w 1973 roku z okazji 500. urodzin Kopernika. W obsadzie, poza orkiestrą, umieścił także chór i dwoje solistów - sopran i baryton. Tekst śpiewany po łacinie, został zaczerpnięty z psalmu 136 i 146, a także ze wstępu do najsłynniejszego dzieła naszego astronoma - "O obrotach sfer niebieskich". Symfonia była kolejnym dowodem na zwrot ku przeszłości i złagodzenie stylu, który stawiał go jeszcze niedawno na czele polskiej awangardy.
Przełomowym dziełem jest tutaj „Ad Matrem” z 1971 roku. Jego prawykonanie podczas Warszawskiej Jesieni 1972 było estetycznym szokiem dla wszystkich, którzy Góreckiego znali z wieloelementowych, iskrzących się pomysłami dzieł w rodzaju „Scontri”. W „Ad Matrem” pojawia się liryczna melodyka, która w późniejszych kompozycjach (obok harmoniki), będzie wyznacznikiem całej ekspresji i źródłem wzruszenia. Górecki wykorzystał ludzki głos, który odtąd będzie nieodłącznym elementem jego wypowiedzi twórczej. Znaczenie „Ad Matrem” zawiera się także w warstwie czysto ideowej. Wyznacza ono bowiem drogę, którą Górecki kroczył już do końca. Stosując oszczędniejsze środki języka kompozytorskiego, powierzał swojej muzyce coraz to wznioślejsze tematy. Paradoksalnie, redukując materiał dźwiękowy i upraszczając język wypowiedzi, komentował najbardziej istotne problemy ludzkiej egzystencji, włącznie z relacjami z Bogiem. Używał tekstów religijnych, zaczerpniętych z Ewangelii, Księgi Psalmów, modlitw Kościoła, wreszcie własnych modlitw. Tworzył muzykę na wskroś sakralną, nawet wówczas, gdy były to dzieła czysto instrumentalne.
II symfonia to nie tylko przejaw zwrotu ku religii, ale także powrót do korzeni polskiej muzyki. Była ona rozwinięciem wątku, który kompozytor rozpoczął, tworząc „Muzykę staropolską” (1968), a sporo wcześniej „Trzy utwory w dawnym stylu” (1961). Górecki poszukiwał inspiracji w tradycji i jej trwałych świadectwach, obecnych wokół nas. Stał się piewcą wartości zapomnianych, które w różnych czasach naszej historii zostały niejednokrotnie pozbawione właściwej treści. Elementami jego wypowiedzi były od tego momentu: coraz bardziej klarowna harmonika, powracająca do akordu jako jej głównego nośnika, liryczna melodyka i prostota faktury.

104-107 12 2010 02     104-107 12 2010 03

Awangardowe początki, szacunek dla przeszłości i zwrot ku religii stały się bazą dla powstania najsłynniejszego utworu Góreckiego. Utworu, któremu warto poświęcić więcej miejsca, stanowi bowiem centrum i punkt odniesienia dla całej twórczości kompozytora oraz jego najsłynniejsze dzieło.
Światowa premiera III symfonii miała miejsce 4 kwietnia 1977 roku na Międzynarodowym Festiwalu Sztuki Współczesnej we francuskim mieście Royan. W tamtym czasie była to jedna z najważniejszych tego typu imprez. Przyjęcie było chłodne i mocno krytyczne. Sześciu zachodnich dziennikarzy, którzy pisali relacje z festiwalu, wyraziło się o utworze w samych negatywach. Heinz Koch w magazynie „Musica” stwierdził, że symfonia „wlecze się trzema ludowymi melodiami przez niekończące się 55 minut”. Dietmar Polaczek z „Oesterreichische Musikzeitschrift” nazwał dzieło „dekadenckim śmieciem” i uznał, że Górecki zboczył zbyt daleko ze słusznej ścieżki awangardy. Hans-Klaus Jungheinreich z „Hi-Fi Stereophonie” pisał natomiast: „W rzeczy samej, ta niekompozycja bezapelacyjnie poszła złą drogą ku jakiejś dziecinnej prostocie i trzeba ją uznać za ważne ostrzeżenie dla wszystkich tych, których interesuje rozwijanie prawdziwej muzykalności.” Zupełnie inne zdanie od początku wyrażali polscy dziennikarze. W „Ruchu Muzycznym” Józef Kański nazwał dzieło „szczerym ponad wszystko i pełnym szlachetnej prostoty”. Podkreślano także znakomite opanowanie partytury przez dyrygenta Ernesta Boura i wspaniały występ Stefanii Woytowicz. Co warto zaznaczyć, żaden z krytyków, czy to polskich, czy zagranicznych, nie stwierdził, że symfonia jest brzydka. Problemem było to, że nie była wystarczająco awangardowa, choć sam Górecki, komentując te zarzuty, mówił, że i tak jego dzieło było najbardziej awangardowe ze wszystkich, które tamtego roku słyszał w Royan.
Kilka miesięcy po wykonaniu francuskim przyszedł czas na pokazanie dzieła na Warszawskiej Jesieni. Tutaj odezwały się głosy aplauzu, ale nie zabrakło i opinii krytycznych. Ludwig Erhardt był wyraźnie poirytowany i znudzony. Stwierdził, że tym dziełem kompozytor wyszedł z kręgu tego, co można nazywać sztuką. Tadeusz Zieliński natomiast uważał, że symfonia stoi w sprzeczności z najgłębszymi muzycznymi tradycjami. Brakuje jej emocji, formy, szczerości i smaku. Te dwie opinie nie zmieniły jednak faktu, że popularność dzieła rosła i większość słuchaczy uznała ją za arcydzieło geniusza. Ten entuzjazm sprawił, że można było przypuszczać, iż „Symfonia pieśni żałosnych” nie podzieli losu tysięcy współczesnych utworów, które raz wykonane trafiają nieodwołalnie do szuflady. Po 1977 dzieło Góreckiego wykonywano w Polsce praktycznie co roku, zawsze z udziałem Stefanii Woytowicz. Także ona występowała w symfonii w 1978 roku w Budapeszcie i dwa lata później w Tbilisi i Erewaniu.
Stopniowo także Zachodnia Europa zaczęła się przekonywać do wyjątkowości utworu Góreckiego. Jak na ironię, pierwszym niepolskim wydawnictwem fonograficznym, które w 1982 roku zdecydowało się nagrać dzieło, był niemiecki Schwann. Utwór został zagrany przez Radio-Symphonie-Orchestrer z Berlina, a płyta otrzymała dumną naklejkę „World Premiere”, co jednak nie było zgodne z prawdą. Pierwsze nagranie symfonii zrealizowały już w 1978 roku Polskie Nagrania, a niemieckie radio zdążyło wypuścić na rynek nagranie „live”, zarejestrowane w czasie festiwalu w Royan. Jednak to właśnie płyta Schwanna była tym nagraniem symfonii, które zdobyło popularność i doczekało się fantastycznych recenzji w wielu czasopismach w Europie i Ameryce.
W 1985 roku III symfonia Góreckiego pojawiła się jako element ścieżki dźwiękowej do filmu Maurice’a Pialata – „Police” (z Gerardem Depardieu i Sophie Marceau). Produkcja nie zdobyła wielkiej popularności wśród widzów, ale na festiwalu w Wenecji Depardieu dostał nagrodę dla najlepszego aktora. Muzyka z napisów końcowych wywołała lawinę pytań od francuskich kinomanów i żądanie, by koniecznie wydać ją na płycie. W tej sytuacji fifilmowy gigant Gaumont, do którego należało wtedy także wydawnictwo płytowe Erato, zdecydował się wydać całą symfonię na płycie długogrającej. Jeszcze bardziej zwiększyło to popularność dzieła i ugruntowało jego reputację. Płyta Erato stała się dostępna w USA i Wielkiej Brytanii i choć miała krzykliwą, brzydką okładkę oraz wyjątkowo mało informacji tekstowych, sama muzyka wystarczyła, by album zdobył znakomite recenzje w magazynach takich jak „Fanfare”, „Opus” czy „Los Angeles Times”.
W 1987 i 1988 roku Schwann wznowił nagranie na CD, a rok później na zachodnim rynku ukazało się pierwsze wykonanie symfonii wydane niegdyś przez Polskie Nagrania, a teraz wypuszczone przez angielską wytwórnię Olympia. W tym czasie na półkach sklepów muzycznych znajdowały się trzy nagrania, w tym dwa na CD, i wszystkie były chwalone komentarzami typu „dzieło na miarę dziesięciolecia”, „zapierające dech”. Żaden wcześniejszy utwór kompozytora II połowy XX wieku nie doczekał się takich recenzji i takiej popularności. A najlepsze miało dopiero nadejść.
Kluczowym momentem okazała się londyńska premiera symfonii, która miała miejsce 2 kwietnia 1989. Publiczność siedziała oniemiała, a krytycy już nie tylko podkreślali wielki sukces, ale wieszczyli rewolucyjne zmiany w historii muzyki. Graham Woolf w „Music and Musicians” pisał: „Nie zdziwiłbym się, gdyby Górecki w ciągu najbliższego roku stał się ulubionym kompozytorem Zachodu”. Nicholas Kenyon w „London Observer” zaznaczył natomiast znaczenie tego wykonania dla przyszłości: „Iskierka została zapalona. Ten wieczór miał w sobie wszystkie cechy wydarzenia, które może na zawsze zmienić nasz muzyczny smak”. Kenyon miał rację. Wśród publiczności na londyńskim koncercie znalazł się Bob Hurwitz, szef wytwórni Elektra-Nonesuch. Obserwując reakcje publiczności i samemu przeżywając muzykę do głębi, postanowił wydać dzieło Góreckiego z London Sinfoniettą i Dawn Upshaw w roli solistki.
Plan Hurwitza udało się zrealizować dwa lata później. Przedsięwzięcie było ryzykowne. W sprzedaży wciąż znajdowały się trzy nagrania, które według typowych założeń wypełniały już rynkową niszę na III symfonię. Szacowany koszt nagrania w tamtym czasie wynosił od 80 do 120 tysięcy dolarów, a w przypadku muzyki klasycznej sprzedaż 5000 egzemplarzy płyty traktowano już jak duży sukces. Elektra-Nonesuch musiałaby więc sprzedać przynajmniej 15000 sztuk, aby pokryć koszty. Sama Dawn Upshaw po latach przyznała, że nikt zaangażowany w ten projekt nie wierzył, że uda się sprzedać więcej niż 10000, więc liczono się ze stratami. Gdyby nie entuzjazm szefa wytwórni, płyta nigdy nie ujrzałaby światła dziennego.

104-107 12 2010 04     104-107 12 2010 05

Gdy inżynierowe Elektry jeszcze pracowali nad nagranym materiałem, sława Góreckiego się rozszerzała. Wcześniejsza płyta z jego muzyką, nagrana dlatej niemieckiej wytwórni i zawierająca „Lerchenmusik” oraz 1 kwartet smyczkowy została wybrana Nagraniem Roku 1991 przez magazyn „Wire”. W tym samym czasie label Argo postanowił nagrać „Beatus vir”, „Totus tuus” i „Muzykę staropolską”, a ECM przygotowywał się do nagrania „O Domina Nostra”. Do kompozytora spływały zamówienia na nowe utwory. Houston Symphony zamówiła kantatę koncertową, a Schoenberg Ensemble – „Małe requiem”. Góreckiego nie tylko słuchano coraz chętniej, ale też coraz cieplej o nim pisano. Lynn Davies, przygotowując w 1991 roku swoją encyklopedię współczesnych kompozytorów, w haśle o Góreckim stwierdził, że jest to „jeden z najbardziej kreatywnych polskich artystów na każdym polu działalności muzycznej od czasów Chopina do narodzin Solidarności”. Rok wcześniej „Q Magazine”, poświęcony współczesnej muzyce, kulturze popularnej i jedna z najbardziej liczących się w Wielkiej Brytanii gazet o rocku, nazwał III symfonię hitem, przewidując jej ogromną popularność wśród młodych słuchaczy. W chwili, gdy płytę Elektry z nagraniem utworu pakowano do wysyłki, redaktor naczelny „American Record Guide” dolał oliwy do ognia stwierdzając, że publiczność już bezgranicznie pokochała dzieło Góreckiego i przyjęła je do swych serc.
Jeśli wziąć to wszystko pod uwagę, ogromny sukces płyty z Dawn Upshaw i London Sinfoniettą wcale nie jest taki zaskakujący. Dziś z biografii kompozytora wielu próbuje wyczytać, że do czasu III symfonii Górecki był kompozytorem na Zachodzie praktycznie nieznanym, a jego najsłynniejsze dzieło także leżało odłogiem, póki nie zainteresowała się nim Elektra-Nonesuch. Jak widać, było zupełnie inaczej. Milionowy nakład stanowił ukoronowanie ciężkiej pracy polskiego twórcy. Największym zaskoczeniem było to chyba dla niego samego. Zawsze skromny i traktujący swoją pracę jako pokorną służbę, nie chciał i nie umiał wykorzystać szansy, by stać się gwiazdą. Zamiast pisać kolejne dzieła w stylu III symfonii, schronił się na Podhalu. Unikał wywiadów. Stronił od oficjalnych przyjęć. Kiedyś na spotkaniu ze słuchaczami festiwalu Wratislavia Cantans powiedział: „Prasy nie lubię, wywiadów nie lubię, gadać o sobie nie lubię, ale gadać lubię. Nie znoszę oficjalnych spotkań, wolę normalnie rozmawiać z ludźmi. Kiedyś prowadziło się wspaniałe rozmowy, spotykaliśmy się na kolacjach i gadaliśmy do rana. Dziś widzę, że zgubiliśmy coś bardzo ważnego. To cholerne okienko telewizyjne, te komputery, faksy, komórki... a tymczasem straciliśmy kontakt z drugim człowiekiem”.
Tego wieczoru ujawnił jeszcze jedną swoją tajemnicę – kochał latać. Zawsze w czasie podróży samolotem prosił pilota, by pozwolił mu posiedzieć chwilę w kabinie. Żartował: „chętnie nawet dałbym się wystrzelić w kosmos, bo słyszałem, że podobno tam na górze są piękne dźwięki”.
Tych pięknych dźwięków na górze Henryk Mikołaj Górecki z pewnością teraz nasłucha się wiele. Długoletnia choroba zwyciężyła kruche ludzkie życie 12 listopada 2010. „Gdy umierają ludzie – pieśni śpiewają” – ten fragment wiersza Chlebnikowa stał się tytułem jego ostatniego kwartetu smyczkowego. Dziś tymi słowami żegnamy go na zawsze.

 

Autor: Maciej Łukasz Gołębiowski
Źródło: HFiM 12/2010

 

Pobierz ten artykuł jako PDF