HFM

Electricity

ElectricityProszę dobrze zapamiętać te cztery nazwiska: Marcin Wądołowski (g), Dominik Bukowski (xylosynth), Grzegorz Sycz (dr), Janusz „Macek” Mackiewicz (electric bass). Wierzę, że przy odrobinie nowoczesnego marketingu i doprawieniu muzycznych prezentacji niebanalnymi wizualiami – będzie o tym zespole głośno w Polsce, a może i znacznie dalej.(...) 

Na polskiej scenie, o ile dobrze pamiętam, tyle entuzjazmu i pozytywnych emocji wynikających z działań muzyków podziwiałem ostatnio w bardzo zamierzchłych czasach: to były bowiem czasy Young Power, „młodego” Walk Away czy początków Miłości.
(...)czasem cisnęły mi się porównania do muzyki Pata Metheny'ego i Lyle Maysa z lat 80. XX w., a innym razem odnajdowałem harmonie obecne w utworach nowoczesnej amerykańskiej, mocno funkowej muzyki disco; gitarzysta zaś w solówkach nawiązywał to do Hendrixa, innym razem do Gary'ego Moore'a, by wymienić tylko dwóch z plejady możliwych do przywołania. Bardzo interesujący ogólnie melanż!



Stanisław Danielewicz, "Jazz Jantar: tłusty połów", recenzja pierwszego występu Elec-Tri-City w "Jazz Forum", nr. 1-2/2013.

Płytę nagrano w Studio Hof-Rec w Gdyni, realizacja nagrań Tadeusz Hofman
Partie fortepianu, klawiszy, wokali i skrzypiec nagrano w Studio 701 Leszka Możdżera we Wrocławiu,
Realizacja nagrań Michał Mielnik oraz Grzegorz Czachor
Mix oraz mastering: Studio Custom 34, Michał Mielnik

Produkcja nagrań: Janusz Mackiewicz, Leszek Możdżer
Wszystkie utwory autorstwa Janusza Mackiewicza
Aranżacje: Janusz Mackiewicz, z wyjątkiem utworów 1,2,7 (Janusz Mackiewicz oraz Leszek Możdżer)
Fotografie: Damian Kramski
Logo E-T-C oraz projekt graficzny płyty: Krzysztof Kwiatkowski
Kiedy jesienią 2012 roku na scenie gdańskiego klubu "Żak" pojawiło się czterech trójmiejskich muzyków, by zagrać pierwszy koncert nowego zespołu Elec-Tri-City, powiało sensacją, a z każdą minutą pełnej ekspresji prezentacji stawało się jasne, że otwiera się nowy rozdział historii jazzu w Trójmieście, z oczywistymi konsekwencjami dla całej polskiej sceny jazzowej. Już wówczas muzycy mieli za sobą nagranie całego przygotowanego repertuaru, jednak na ukazanie się płyty z tym materiałem trzeba było czekać ponad pół roku. Na znaczące dla promocji nowego zespołu opóźnienie wpłynęły przede wszystkim problemy typowo organizacyjne, jednak - jak uspokajał szef projektu Janusz Mackiewicz - nie ma złego, którego w dobro nie da się obrócić. W tym przypadku "dobro" okazało się przeciwnikiem "równie dobrego, choć innego".
Jeśli porównać ostateczny rezultat owego pamiętnego koncertu z dźwiękami zawartymi na płycie, okaże się, że to dwie podobne, lecz nie do końca identyczne historie. Różnicę wyznacza w materiale nagranym na płytę udział gości - z których najbardziej znaczącą dla ostatecznego wyrazu artystycznego wydaje się być obecność Leszka Możdżera, choć równie istotne dla "przełamania" pierwotnego brzmienia okazały się dwa utwory z udziałem Macieja Sikały. Nie jest to szczęśliwa sytuacja dla recenzenta, który, mając wciąż w uszach diabelnie wyraziste frazy jazz-rockowego grania ( na półkach sklepów płytowych mogłoby się śmiało znaleźć z etykietką "funky music") - otrzymuje w zamian muzykę naznaczoną dodatkowym, bardzo mocnym przekazem, wypływającym z indywidualnych "wycieczek" Możdżera, nie tylko pianisty, ale i budowniczego nowych skojarzeń, zaskakujących zwrotów, sugestywnych odniesień.

W kontekście tych nieprzewidywalnych, wartych wielokrotnego wysłuchania dialogów między Elec-Tri-City a Możdżerem czy Sikałą, trochę schodzi na drugi plan inny dialog, między wibrafonistą (tu grającym na zelektryfikowanej odmianie ksylofonu dwurzędowego i generującym dźwięki komputerowo) Dominikiem Bukowskim a gitarzystą Marcinem Wądołowskim. A przecież owo wręcz telepatyczne porozumienie między tymi muzykami w największej chyba mierze decyduje o randze zapisanej muzyki. Dodajmy do tego wielokrotnie potwierdzaną doświadczalnie dojrzałość basisty "Macka" Mackiewicza i rockowe inklinacje perkusisty Grzegorza Sycza - i zaczynamy rozumieć, że siłą napędową owego trójmiejskiego składu są potężne emocje, przetwarzane w nową jakość, choć przecież nieustannie odwołującą się do tradycji. Gdy Wądołowski zaczyna grać jak Hendrix, by za chwilę pojawić się w roli niby - Santany czy Gary'ego Moore'a, doskonale rozumiemy, że owe kostiumy, będące niezbywalną cechą naszej pop-kulturalnej wioski, są jednocześnie narzędziem i stanem ducha, wszak "medium is the message"... Wszystko jednak zależy od talentu i siły przekazu intermediatora; w Elec-Tri-City mamy do czynienia z wyjątkowym stanem skupienia i wiary w prawdziwość owego "message".
Podsumowując: tej płyty raczej nie uda się wysłuchać obojętnie, wymaga zarówno uwagi wobec nakładających się na siebie znaczeń, jak i wiary, że "funk is not dead".

Źródło: Sylwia Kicka